Niedziela, 22 grudnia 2024 r. 
REKLAMA

Nie zawieść samej siebie

Data publikacji: 29 marca 2016 r. 12:52
Ostatnia aktualizacja: 29 marca 2016 r. 12:52
Nie zawieść samej siebie
 

Z niedawno zakończonych mistrzostw świata wróciła ze srebrnym medalem. Na chwilę zatrzymała się w Szczecinie, ale nie ma mowy o odpoczynku, bo nadrabia uczelniane zaległości. Srebro to największy sukces w karierze, do tej pory były krążki na mistrzostwach Europy, Polski, w Pucharze Świata, występ na igrzyskach w Londynie. Za moment znów zacznie cykl treningowy. Czy pojedzie za na sierpniowe igrzyska do Rio de Janeiro? Wszystko na to wskazuje, lecz dopóki nie dostanie imiennej nominacji, będzie w napięciu oczekiwała na decyzję. Kiedy startuje - nie lubi za dużo rozmawiać. Na co dzień jest natomiast uśmiechniętą, sympatyczną, życzliwą gadułą. Historia Małgorzaty Wojtyry pokazuje, że nawet najlepszym może przydarzyć się bolesny upadek i sztuką jest wyjść z niego jeszcze silniejszym.

 

- Medal na mistrzostwach w Londynie wykręciłaś czasem 3:41,904. Czy podczas tych ponad trzech minut człowiek jest w stanie myśleć o czymkolwiek czy po prostu skupia się na tym, aby pedałować jak najszybciej?

- Bywa, że liczę sobie rundy, żeby wiedzieć ile zostało mi jeszcze do końca. Ale takie liczenie bywa zgubne, bo można się pomylić i okazuje się, że do przejechania jest więcej.

- Zdarzyła się taka pomyłka?!

- Zdarzyła (śmiech). Gdzieś jedna runda mi uciekła. I wtedy nie jest do śmiechu. Podczas jazdy skupiam się na tym, aby przyjąć jak najlepszą, aerodynamiczną pozycję. Ustawiałam ją z trenerem i chyba dzięki temu, że w końcu ją udoskonaliłam, zrobiłam taki postęp. Podczas wyścigu słucham też, co krzyczy trener, bo to on kontroluje czy runda jest za szybka, za wolna.

- A co wykrzykuje?

- Chcielibyśmy, by był to tylko czas, ale emocje biorą zwykle górę i jak już zbliżam się do końca, wtedy jest krzyk „wszystko!". Żartowaliśmy w Londynie, że to „wszystko" brzmiało podczas... wszystkich dwunastu rund biegu eliminacyjnego. Trener również chwali, motywuje. 

- Jak się zsiada z roweru już się wie, czy poszło świetnie, czy trzeba pogodzić się z porażką?

- Często jest tak, że już kilka sekund po starcie potrafię wywnioskować, czy jadę na dobry wynik. Czuję to, wiem, jakie jest moje samopoczucie. Gdy schodzę z roweru, wtedy widzę rezultat, ale liczy się to, czy dałam z siebie wszystko, czy raczej pojechałam asekuracyjnie, choć to ostatnio się nie zdarza. Mam taki styl, że ten ostatni kilometr jadę szybciej niż poprzednie, jest to chyba spowodowane tym, że kierują mną emocje. Jak słyszę trenera, wrzawę publiczności - mnie to niesie. W Londynie udało mi się też usłyszeć spikera, mówił, że jadę na bardzo dobry czas, dodatkowo mnie zmobilizował, dodał sił, zapomniałam o bólu. A proszę mi wierzyć, że na tym dystansie dwie ostatnie rundy bardzo bolą.

- Czy płeć ma znaczenie w sporcie?

- Oczywiście. I mówię to nie tylko na swoim przykładzie. Bardzo dużo przebywałam z dziewczynami z kadry; widać, że jak pojawiał się problem to od razu przekładał się on na sport, na trening. To chyba wynika z tego, że jesteśmy emocjonalne, wszystko bardziej bierzemy do siebie, łatwiej nas rozkojarzyć. Wystarczy nam tylko powiedzieć coś przykrego i już atmosfera robi się gęsta, nie oszukujmy się.

- Zatem by było lepiej potrzeba marchewki, nie kija?

- Mnie bardziej mobilizuje się pochwałami niż przytykami. Zazwyczaj jak coś mi się wypomni, wytknie, robię na przekór. Jak pewnie większość pań. Natomiast jeżdżę już tyle lat, swoje przeszłam, sporo widziałam i dlatego staram się rozgraniczać życie osobiste od sportu, koncentruję się na starcie. Chociaż bywa, że to oddzielenie nie jest łatwe.

- Czym można wkurzyć Gosię Wojtyrę?

-  Przed zawodami czymś co zaburza cały mój cykl. Gdy okazuje się, że jadę 20 minut później niż zaplanowano, jestem już rozgrzana, przygotowana. Lepiej wtedy do mnie nie podchodzić. Nie można w dniu zawodów za dużo do mnie mówić. I nie rozprawiać o konkurencji, kalkulacjach, wyniku, po prostu za dużo gadać o rywalizacji. Tylko ta wiedza, która jest naprawdę niezbędna, nic więcej. Nie lubię drążyć tematu, analizować na różne sposoby, wtedy zaczynam się bardzo stresować. I denerwować. Robię się opryskliwa i wtedy lepiej ze mną nie rozmawiać. A w życiu? Też jestem nerwusem.

- Masz swoje rytuały?

- To jest często zadawane mi pytanie, a szczerze mówiąc chyba ich nie mam. Na pewno sprawdzam powietrze w oponach, choć wiem, że są napompowane, zawsze ich dotykam. I zawsze muszę… posmarować usta bezbarwną pomadką! (śmiech). Dla lepszego samopoczucia.

- Kolarstwo torowe nie jest najbardziej medialną dyscypliną, irytuje cię gdy po raz kolejny tłumaczyć trzeba jak liczy się punkty, czym jest omnium, a czym scratch?

- Akurat to mnie nie denerwuje, kiedy ktoś dopytuje o kolarstwo. Lubię wytłumaczyć na czym polegają konkurencje, pokazać filmik w internecie. Nie mam problemu, nawet jeśli trzeba pięciu kolejnym osobom pokazać co i jak. Cieszy mnie, że ktoś się interesuje, potem też zaczyna oglądać transmisje. A jeśli nie trenuję, staram się za dużo o sporcie nie rozmawiać.

- Wróćmy jeszcze do medalu z Londynu...

- Pierwszy mój medal mistrzostw świata, co prawda nie w konkurencji olimpijskiej, ale medal jest medalem. I nie jest go łatwo wywalczyć. Dla mnie jest niesamowity, bo tyle razy jechałam na MŚ, były czwarte miejsca, szóste, zawsze brakowało podium, nieraz przez minimalny błąd. A czasu cofnąć już się nie da… Medal jest ukoronowaniem i przełomem w karierze. Przecież zeszłoroczne mistrzostwa świata w Paryżu, zakończyły się dla mnie totalną porażką. Zajęłam przedostatnie miejsce i chociaż na rzęsach bym miała stanąć, nie byłam nic w stanie zrobić, nie byłam w dobrej dyspozycji, pomimo przygotowań. Po Paryżu nastąpił zwrot, nie mogłam się pozbierać psychicznie, zawiodłam wówczas wiele osób, ale siebie najbardziej. To było tym bardziej bolesne, że przed tą imprezą nie miałam jakiegoś słabego sezonu. I przyszedł cios. Wiele się wówczas wydarzyło, sporo osób we mnie zwątpiło, ale w Szczecinie - nie.

- To chyba była solidna lekcja?

- Teraz mogę tak mówić... Pojawili się na mojej drodze nowi ludzie, zaczynając od menadżera Krzyśka Sordyla. Przyszedł do nas i pomógł, jesteśmy dzięki niemu tutaj, gdzie jesteśmy. Z trenerem  chyba sami byśmy tego nie ogarnęli. Do tego doszła zmiana systemu treningowego, zaczęłam też pracować dodatkowo z Agnieszką Godras, córką trenera i bardzo wiele zmieniło, w końcu coś się ruszyło, zrobiłam milowy rok do przodu. A nie jak to było dotychczas: dwa kroki do przodu i trzy kroki w tył. Bez wsparcia innych nie wiem, czy siedziałybyśmy i rozmawiały...

- Chciałaś już rzucić kolarstwo?

- Tak. Trener Bogdan Godras widział, że byłam gotowa się poddać. Przekonał mnie, bym jednak została, wtedy był rok do Rio. Powtarzałam też sobie „Gocha jak zrezygnujesz, będziesz żałowała. Pracowałaś tyle lat". Nie chciałam żałować. Podjęłam walkę. Dlatego tak cieszę się z medalu. Dla mnie złoto jest jak srebro, moja rywalka z finału - Australijka była tego dnia poza zasięgiem.

- Ile dni w roku jesteś w Szczecinie?

- Zimą zwykle to trzy dni w miesiącu. Przed mistrzostwami nie było mnie pięć kolejnych tygodni. Bardzo długo, to ciężkie mentalnie. Przyjeżdżam, robię pranie, pakowanie i wyjazd... Tylko w marcu i w kwietniu jestem w domu.

- Na zgrupowaniach są takie sytuacje, że już na siebie patrzeć nie można?

- Bardzo często wszyscy mamy siebie dosyć (śmiech). Zawsze są jakieś zgrzyty. Teraz przebywałam głównie z trenerem, szykowaliśmy się bez dziewczyn z kadry - byłam sama, ale to też jest fatalne rozwiązanie. Potem doszła koleżanka z klubu i super, że tak się stało, zawsze jest bratnia dusza, można pogadać jak kobieta z kobietą. Przy czym w ostatnim tygodniu zgrupowania ja się odseparowuję, wszystko mnie już denerwuje.

- Co się robi podczas obozów, w przerwach od ciężkich treningów?

- Ogląda seriale (śmiech). Przed mistrzostwami to była „Gra o tron", wszystkie sezony. Albo „siedzi się w internecie", albo śpi. Zdarza się, że już nic się nie chce po treningu. 

- Ile błyszczyków zabierasz do Rio?

- Jeden... Nie myślę natomiast jeszcze o wyjeździe. Jest kwalifikacja, jednak nie jest imienna. Czas podania nazwiska upływa na miesiąc przed igrzyskami. Fajnie byłoby wiedzieć wcześniej...

- Jest dla ciebie coś ważniejszego niż sport?

- Może to głupio zabrzmi, ale to nie jest tak, że nie widzę świata poza kolarstwem. Jak kończę zawody, cykl przygotowań, mam inny świat. Potrzebna jest odskocznia, pomaga w regeneracji. Dla mnie to uczelnia. Robię magisterkę. Wzięłam się za siebie z pomocą innych.

- Nie żałujesz już, że nie zostałaś gimnastyczką?

- Trenowałam siedem lat. Skończyłam w dobrym momencie, nie osiągnęłabym już nic więcej. Może się mylę... Na pewno świetną decyzją było to, że trafiłam do kolarstwa. Co dalej? Zobaczymy.

- Dziękuję za rozmowę. ©℗

Ewelina KOLANOWSKA

fot. Ryszard PAKIESER

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA