Jak sam przyznaje, jest uzależniony od coca-coli. Pozostając przy uzależnieniu – mogą to robić także jego książki. Kryminały, ze Szczecinem w tle, duetem Krugły (policjant) – Michalczyk (prokurator) – Rykoszet, Twardy zawodnik, Cień. Z wykształcenia architekt. O tym, jak sprawić, by powieści nie trafiały jedynie do szuflady, opowiada Marek Stelar.
– Kto panu kazał zabić tyle osób?
– Nikt. Zrobiłem to z własnej nieprzymuszonej woli. Na szczęście w bezpieczny sposób. I legalny.
Od dziecka lubiłem kryminały, thrillery, wprost je chłonąłem. Nie była to jakaś ślepa fascynacja złem, ale raczej próba zrozumienia, dlaczego to wszystko się dzieje, dlaczego ludzie robią straszne rzeczy. Wszystko, co przeczytałem przez lata, w pewnym momencie eksplodowało.
– Podobno w Polsce nie czyta się książek, tak przynajmniej pokazują statystyki. Co zatem sprawia, że dorosły facet nagle zaczyna pisać kryminały. Kryminały, których akcja rozgrywa się w Szczecinie, dodajmy.
– Przestało mi wystarczać czytanie. No i coś we mnie ciągle siedziało. Nie miałem nigdy kłopotu z pisaniem, chodziłem do liceum do klasy o profilu humanistycznym. W końcu napisałem opowiadanie, okazało się, że wygrałem nim ogólnopolski konkurs. Opowiadania to był dla mnie ewidentny znak, że tkwi we mnie jakiś potencjał. I tak powstała moja pierwsza powieść, wypieszczone, wychuchane „dziecko” – Rykoszet.
– Znajomi nie pukali się w głowę, że nagle chce pan zostać gwiazdą literatury?
– Pisałem w tajemnicy przed innymi, tylko żona widziała. Pytała, dlaczego męczę się po nocach, zamiast iść spać. Ale traktowała moje hobby z przymrużeniem oka, bo przecież jest bezpieczne. Nie wymaga pieniędzy, angażowania się czasowo w godzinach, w których powinienem się poświęcić rodzinie. Każda żona – tak przynajmniej podejrzewam – chciałaby, żeby jej mąż miał takie hobby. Pisałem, pisałem, pisałem. Nagle okazało się, że przybiera to jakąś formę, regularnego kryminału i znalazło się wydawnictwo, które chce to wydać; okazało się, że ma sens to, co robię. Skończyły się śmiechy, coraz więcej osób zaczęło się dowiadywać o Rykoszecie.
– Są różne szkoły pisania. Jedna mówi o tym, że trzeba wszystko, każdy drobiazg sprawdzić, zobaczyć, druga – że przecież jest intuicja, wiedza zdobywana przez lata i na jej bazie powieść „sama się pisze”…
– Reaserch jest na pewno bardzo ważny, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nie znoszę zmyślania, nie lubię robienia z czytelnika idioty. Wciskania kitu i maskowania nim pewnych niedostatków wiedzy. Wiedzy, którą można w bardzo prosty sposób zdobyć. Dowiadywanie się u źródła jest ważne, ale intuicja również. Pozwala coś ukryć. Trzeba znaleźć kompromis. Przesada w każdą stronę nie jest wskazana. Nie wiem, czy jest sens wnikać w szczegóły, przekazywać wszystko niemalże łopatologicznie. Chcę skłonić czytelnika, by dowiedział się czegoś we własnym zakresie, jeśli rzeczywiście jest zainteresowany.
– Czy pisząc, myśli pan o czytelniku, zwłaszcza takim, który jest policjantem albo prokuratorem i może wytknąć panu wszystkie możliwe błędy?
– Trochę myślę. Zdaję sobie sprawę, że policjant lub prokurator, który będzie czytał coś mojego, dostrzeże błędy, bo nie da się ich uniknąć. Dostrzeże spłycenie tematu. I ja się z tym liczę. Jestem tego świadomy. A równocześnie wiem, że po pewnych kwestiach trzeba się prześlizgiwać, bo nie da się inaczej stworzyć dobrej powieści kryminalnej, czasami trzeba coś podać kawa na ławę. Natomiast wiele spraw konsultuję z prokuratorami, policjantami, zabezpieczam się w ten sposób.
– Nie ma kłopotu, by znaleźć specjalistów?
– Już nie. Na początku miałem trochę obaw. Zadzwoniłem do Komendy Wojewódzkiej Policji w Szczecinie i poprosiłem o połączenie z oficerem pionu dochodzeniowo-śledczego; zastępca naczelnika, z którym rozmawiałem, potraktował mnie bardzo łagodnie. Ale kiedy zacząłem zadawać naprawdę dziwne pytania, poprosił żebym jednak zwrócił się do komendanta z oficjalnym pismem. Wstydziłem się trochę, zadałem pytanie pisemnie, ale… nie otrzymałem odpowiedzi. Dlatego teraz wybieram drogę nieoficjalną.
Zadzwoniłem też do Prokuratury Okręgowej, tam pani rzecznik bardzo otwarta, sympatyczna, udzieliła mi wszystkich informacji, jakie chciałem, tak samo zastępujący ją prokurator, kiedy była na urlopie; byłem zaskoczony takim podejściem. W wielu instytucjach, do których się zwracałem, okazało się, że to szeregowi pracownicy są bardziej otwarci niż „góra”, zastrzegają oczywiście, że pewnych kwestii nie mogą omawiać. Ja rozumiem, że na niektórych szczeblach trzeba prosić o oficjalne pismo, ale nauczyło mnie to zwracać się do „nizin”.
– Spytam banalnie – napisał pan takie kryminały, jakie sam chciałby pan przeczytać?
– Nie wierzę, że ktoś to pisze i to w dodatku dobrze pisze, nie czytał dużo. Musiał to robić. Ma zatem swoje ulubione książki, podejrzewam, że pisanie – tak jest w moim przypadku – związane jest z najlepszym, co przeczytał. Dlaczego bowiem nie czerpać z dobrych wzorców?
Lubię realizm. W moich powieściach śledztwo prowadzi policjant i prokurator, tak jak jest to w rzeczywistości. Dla mnie mistrzem jest John le Carre, autor powieści szpiegowskich, wstrząsających, realnych do bólu. Cenię Miłoszewskiego, jest wyjątkowy, budzi mój szacunek.
– Czy pisanie oznacza również inny rodzaj czytania? Czy czerpie się z niego mniejszą przyjemność?
– Może nie mniejszą, ale jest jednak inaczej. Przy czytaniu uczę się, staram się być obiektywny. Równocześnie patrzę, jak autor skonstruował powieść, do czego się odniósł, czy mogę znaleźć nawiązania do prawdziwych wydarzeń. Chłonę treść, ale nie tak jak kiedyś. Jednak czy to źle? Chyba nie.
– Myśli pan już o sobie: ja Marek Stelar, autor kryminałów?
– Wciąż o sobie nie myślę jak o autorze powieści kryminalnych. Nie napisałem aż tyle, by z czystym sercem tak o sobie mówić. Nie wiem, kiedy tak uznam.
– Może jak już będzie pan zarabiał na pisaniu duże pieniądze?
– Na to nie liczę (śmiech). Jestem realistą. Szansa na to, że się tak zdarzy, jest nikła. Co nie oznacza, że wciąż nie piszę jak szalony. Piszę.
– Kiedy już mamy sto stron maszynopisu i uznaliśmy, że pora na książkę, gdzie powinniśmy się udać? Do wszystkich wydawnictw?
– Sto stron to tak naprawdę niewiele i nie można się tym podniecać, bo to na starcie skazuje nas na porażkę. Trzeba non stop pisać. Miliony znaków idą do kosza na śmieci, nim zacznie się pisać coś, co nadaje się do przeczytania, do myślenia o wydaniu. Są wyjątki; ktoś jest tak dobry, że idzie mu wszystko od razu, przy czym są tylko wyjątki potwierdzające regułę. Jeżeli mogę coś doradzić osobom piszącym do szuflady, to nie należy za bardzo „jarać się” swoją twórczością. Być obiektywnym w stosunku do siebie. I pisać, pisać, pisać. Dobijać się do wydawnictw. Jak wypychają drzwiami, wpychać się z powrotem oknem. Choć ja tak nie robiłem. W moim przypadku zdarzyło się tak, że po trzech tygodniach była odpowiedź. Nie wiem, czy to nie jest kwestia przypadku bo w moim wydawnictwie recenzent miał akurat chwilę wolnego. Spodobała mu się moja książka. W swoich powieściach rolę przypadku podkreślam, bo to on jest często motorem różnych zdarzeń. Trzeba liczyć, że szczęśliwy przypadek nam pomoże. I nie poddawać się.
– Boli, gdy redaktor wykreśla kolejne kwestie, tworzone w pocie czoła?
– Nie boli, bo mam w sobie krytycyzm. Staram się być wobec siebie na tyle obiektywny, na ile tylko można. Redaktor jest po to, by efekt końcowy był idealny. To, co wysyła się do wydawnictwa, a to, co mamy w książce, to często dwie różne rzeczy. Widziałem takie kartki, że poprawki zajmowały w nich 70 procent. W moim przypadku chodzi raczej o kwestię interpunkcyjnū, powtarzanie słów.
Czasami ścinam się z redaktorami, jeśli chodzi o zostawienie czegoś, co może być istotne dla fabuły. To jest oczywiście starcie, przy czym autor jak najbardziej ma prawo upierać się przy swoim, ale musi być również świadomy tego, że redaktor nie jest jego przeciwnikiem, tylko sprzymierzeńcem. Nie należy bać się krytyki, bo jakakolwiek by była, z założenia jest konstruktywna.
– Szczecin lat 90., początku XXI wieku, kiedy miasto „stało gangsterką”, był dla pana inspiracją?
– Śledziłem, oczywiście, ówczesne wydarzenia. Gazety wtedy bardzo szeroko je opisywały. Zresztą na mojej ulicy, gdzie mieszkałem od małego – na Pogodnie, znaleziono bombę podłożoną pod samochód żony jednego ze szczecińskich gangsterów. To była „afera” na całą dzielnicę. Dotykało mnie to. Przez moment, jak pewnie wielu autorów, chciałem zostać policjantem, na szczęście mi przeszło. Nigdy nie „jarałem się” zbrodnią, mój stosunek do zbrodni i zła jest zdrowy. Wciąż jestem nimi wstrząśnięty, a teraz jest coraz gorzej i im jestem starszy zauważam coraz więcej, także takich zjawisk, których wcześniej nie byłem świadomy. Być może to nawet widać na kartach powieści. Trzeba zdawać sobie sprawę, że pisanie jest w jakimś stopniu uzewnętrznianiem siebie, swoich żali, swojej goryczy, swoich pragnień… Nie mówię, że w stu procentach.
– Gdy spotyka się kogoś, patrzy się na niego pod kątem, że – jak mówi Michał Witkowski – przyda się „do prozy”?
– Odkąd piszę, ludzi nie tyle oceniam, co nieco inaczej na nich patrzę. Nie dzielę się spostrzeżeniami z nikim, bo wiem, że mogę kogoś skrzywdzić. To pomaga w pisaniu. Ludzie są bardzo interesujący, nawet, jeśli nic z pozoru nie ma w nich ciekawego. A da się coś z nich wziąć do życia powieściowego.
– Akcja pana książek – jak już mówiliśmy – rozgrywa się w Szczecinie…
– Mam ogromny sentyment do tego miasta. Moje powieści nie są powieściami miejskimi, jak te nawiązujące do Lwowa, Wrocławia. Miasto nie jest równorzędnym bohaterem, tylko tłem. To nie znaczy, że gorszą częścią. Nie lubię podawania czytelnikowi pewnych rzeczy na siłę, szczegółów topograficznych czy atmosfery.
Kocham to miasto, to jest moje miasto, ale mam świadomość wielu zmarnowanych szans. Co jakiś czas natomiast nachodzi mnie myśl, że może to dobrze, że te szanse nie zostały wykorzystane. Szczecin jest wciąż przecież potencjałem. Mam nadzieję, że kiedyś ten potencjał wybuchnie. Cieszę się, że nie jest wyeksploatowany, jest w nim jakaś tajemnica.
– Warto czytać recenzje?
– Trzeba je czytać z przymrużeniem oka. Robię to czasami. Nie mam powodu się na nie złościć. Uczę się na błędach. Wszystkim czytelnikom dogodzić się nie da.
– To fajne uczucie, gdy w bibliotece i na półkach w księgarniach widzi się swoje książki?
– Gdy wyszedł Rykoszet, wciąż nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje. Pamiętam, jak przyszły do mnie z wydawnictwa egzemplarze autorskie, powąchałem je, to przecież cegła, 480 stron. Ucieszyłem się, na pewno. Ale nie za długo. Bo byłem w trakcie pisania. Dla mnie najlepsze jest nie to, że mam swoją książkę na półce, nie to, że ktoś mówi, że przeczytał i jest fajna, chociaż to miłe. Najfajniejsze jest samo pisanie.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Ewelina KOLANOWSKA