Przejęcie miasta przez polską administrację od komendantury sowieckiej nie oznaczało opuszczenia go przez jednostki Armii Czerwonej (Radzieckiej). Garnizon na stałe pozostał na miejscu, a w rękach „bratniej” armii nadal znajdował się port oraz stocznia Vulcan, które były im potrzebne do upłynniania wyszabrowanych i wykradzionych urządzeń i maszyn. Ten pierwszy przekazano Polakom 19 września 1947 r., zaś stocznię formalnie w lutym 1946 r. Stan obu był opłakany, gdyż sowieci zdemontowali i wywieźli lub zniszczyli, co się dało.
Skargi na działalność żołnierzy sowieckich doprowadzających do ruiny miasto i jego okolice oraz bezpieczeństwo i powodzenie akcji osadniczej były stałym elementem aktywności polskich władz. Przymykanie oczu na zachowanie żołnierzy było stałym elementem wśród sowieckiego dowództwa. Nic dziwnego, skoro przyzwolenie szło od samego Stalina, który uważał, że ten rodzaj „aktywności” soldatestki był jak najbardziej dopuszczalny jako jedna z form odreagowania wojennego stresu po tylu miesiącach ciężkich walk. Dowództwo sowieckie uważało nawet, że gdy brakowało innych sposobów, to „Polki powinny załatwić ich potrzeby”. Nic zatem dziwnego, że w mieście panował strach i nieopisany terror, a formalne zakończenie wojny nie oznaczało spokoju. Ogromna fala migracji powodowała, że Szczecin stał się „Dzikim Zachodem”, „Meksykiem”, „Dzikimi Polami”, gdzie łatwo było stracić mienie i życie.
Jedna z kobiet przybyłych z Kresów Wschodnich wspominała: „Posprzątałam jeden pokój, żeby się wreszcie przespać i zamieszkać. Ojciec poszedł po mamę i zamieszkaliśmy w tym domu, ale tylko na jedną noc, bo rano obudziło nas walenie kolbami w drzwi. Otworzyłam drzwi i stanowczy rozkaz »uchaditie, wont stąd«. To było coś koszmarnego, bo wydawało się nam, że uciekliśmy od nich tak daleko, a tu w nowym domu Sowiet każe nam się wynosić. To miała być Polska? […] Gdy wyszliśmy z tego domu, czuliśmy się okropnie. Po trzech tygodniach tułaczki, po okradzeniu z tych paru tobołków, ciągle nie wiedzieliśmy, gdzie się udać. Wróciliśmy na dworzec”.
Dominował strach i niepewność, co widać we wspomnieniach Niemców. Jedna z mieszkanek pisała: „W kilka dni później odwiedziłam moją szwagierkę, a Polka dała mi adres na Werdestr. [Królowej Korony Polskiej] gdzie, jak mi wyjaśniła, jej znajomy szukał pomocy domowej. Było to niedaleko i poszłam tam od razu. Była to willa, zamieszkiwał ją rosyjski oficer. Początkowo był bardzo miły i pokazał mi pokoje. Bardzo mnie jednak zaniepokoiło, że chciał mi od razu podarować futro, a zaraz potem pokazał mi biżuterię i skórzane kozaczki, wszystko to chciał mi dać. Potem musiałam pocałować portret Stalina, jego »ojczulka«. Kiedy się wzbraniałam, rozgniewał się bardzo i chciał mnie zgwałcić. Udało mi się uciec, choć strzelał za mną”.
Nie dziwiła ogromna fluktuacja kadr zatrudnionych w różnych gałęziach przemysłu czy zatrzymywanie wysiedlanych niemieckich specjalistów, którzy mieli pomóc w rozruchu zakładów i usług. Jeden z Niemców wspominał: „Każdego ranka wysyłano też mężczyzn do pomocy przy pracach demontażowych w zakładach żelaznych i do ładowania pozyskanego w ten sposób złomu na wagony, które miały iść na wschód. […] Żywiono tych ludzi: rano kartoflanka, w południe kartoflanka, wieczorem również. […] Zachorowalność wśród ludności była, z powodu złego odżywiania, bardzo wysoka. […] Po wkroczeniu Rosjan zaczęło się plądrowanie […] wyprawy rabunkowe odbywały się w nocy, później zaś wymieniano »zdobycze« na używki na czarnym rynku”.
Inny pisał w liście do swoich bliskich: „Miałem nadzieję na współudział w odbudowie Szczecina, ale miejsce miało tylko rujnowanie. Rosjanie systematycznie wszystko rabowali, nie tylko maszyny w fabrykach, ale też meble […] wanny, umywalki, grzejniki itd. z mieszkań i wywozili to wszystko do Rosji. W Meklemburgii i na Pomorzu zabrano drugi tor kolejowy oraz powietrzne linie elektryczne. Także sytuacja w Szczecinie, który bez wątpienia miał być polski, była beznadziejna. Widoki były tylko na pogorszenie. […] Ludność niemiecka zagłodzona lub ginie z powodu chorób […] i to po końcu wojny”.
Swoistą kartką z kalendarza był pamiętnik Güntera Vandree: „19.8.45 Zostaję zatrzymany przez dwóch Rosjan i zawleczony na Cmentarz Centralny; tam skierowali broń w moją stronę i kazali mi się odwrócić. Zabrali mi wszystko, nawet te kilka złotych, które zarobiłem. Gdy po dziesięciu minutach wszystko ucichło i nic się nie stało, uskoczyłem za drzewo, aby zbadać sytuację, Rosjan nie było widać. Opłotkami wróciłem do domu.
22.11.45 Wielu uciekinierów ze Słupska, Świdwina i Kołobrzegu maszeruje przez Gumieńce. Na dworcu Gumieńce leży wiele trupów między torami. Zostali obrabowani i zamordowani przez Rosjan […]. Dzieje się tak od wielu tygodni i nie widać temu końca.
7.12.45 Przychodzi do nas rosyjski sierżant ze swoją kochanką (Rosjanką) i chce u nas przenocować. Jest całkowicie pijany. Okradają nas w nocy z naszych ostatnich rzeczy. Opuszczają nasz dom bardzo wcześnie.
9.12.45 Wszystko, co sobie zdobyłem w trakcie mojego pobytu tutaj, stół, krzesło, łóżko, ukradli mi w nocy.
13.12.45 Rodzina Schneiderów […] zostaje w późnych godzinach wieczornych napadnięta i pobita przez 6 Rosjan w ich własnym domu. On zalany krwią przychodzi do nas”.
Przez następne miesiące stan bezpieczeństwa nadal pozostawiał wiele do życzenia. Ani milicja, ani Urząd Bezpieczeństwa nie byli w stanie uchronić osadników przed szabrownikami, żołnierzami sowieckimi i pospolitymi przestępcami.
Sebastian Ligarski