Bitwa o Monte Cassino na trwałe weszła do polskiej historii wojen i wojskowości. Stała się częścią polskiego mitu narodowego, elementem tożsamości. Dziś nikt nie wyobraża sobie pamięci o losach Polaków w II wojnie światowej bez pamięci o Monte Cassino. Była to bowiem jedna z tych bitew, do której zdążały trudne losy Polaków w latach 1939–1945. Polski cmentarz wojskowy na Monte Cassino stanowi najtrwalsze przypomnienie ówczesnego bohaterstwa. Jest świadectwem wiecznym, bo nic bardziej nie świadczy o przeszłości, jak kości tych, którzy za wolność swej ojczyzny oddali życie tak daleko od domów.
2. Korpus Polski włączony do sił alianckich walczących na froncie włoskim, był jednostką, która w największy sposób wyrażała swoim losem historię tragedii, jaka spotkała naród polski w czasie II wojny światowej. Gdy 1 września 1939 roku III Rzesza dokonywała agresji na II Rzeczypospolitej, część przyszłych żołnierzy korpusu znalazła się w ogniu walk. Dla innych początek wojny miał spokojny charakter, przebywali oni w tyłowych garnizonach lub jednostkach Korpusu Ochrony Pogranicza. Gdy 17 września 1939 r. Związek Sowiecki runął swoimi dywizjami na polską granicę na wschodzie, los II Rzeczypospolitej został przesądzony. Żołnierze KOP, Flotylli Pińskiej, części ośrodków zapasowych piechoty i kawalerii, czy też Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie”, podjęli walkę, choć skuteczny opór nie był możliwy. Większość z nich trafiła do sowieckiej niewoli, a jedynie niewielu zdołało przekroczyć granice rumuńską lub węgierską, by dotrzeć ostatecznie do Francji, do formującego się tam Wojska Polskiego.
Do niewoli sowieckiej dostało się przynajmniej 210 tys. polskich żołnierzy. Los większości oficerów dokonał się w Katyniu, Charkowie oraz wielu innych miejscach kaźni. Sowieci mordowali elitę narodu polskiego w sposób metodyczny, by ten na zawsze pozostał podporządkowany ich władzy. Większość szeregowych i podoficerów, jak również ich rodziny, została wywieziona w głąb Związku Sowieckiego, gdzie w łagrach, kopalniach oraz obozach systemu Gułag musieli pracować w nieludzkich warunkach. Ludzie ci niczego nie słyszeli częściej, niż tego, że „wolnej Polski już nigdy nie będzie”. Niemniej Sowieci nie zdołali ich złamać. Przetrwali na nieludzkiej ziemi.
Traktat Sikorski-Majski z lipca 1941 r., przy wszystkich swoich wadach, ratował ogrom spośród wywiezionych w głąb Związku Sowieckiego Polaków od śmierci. Zyskali oni możliwość zwolnienia z łagrów, przywracano im polskie obywatelstwo, odzyskiwali prawo do opieki konsularnej. Fundamentalne znaczenie miała również decyzja o utworzeniu Armii Polskiej w ZSRR, na czele której premier gen. Władysław Sikorski zdecydował się postawić gen. Władysława Andersa, cudem odnalezionego w więzieniu na Łubiance w Moskwie.
Do armii gen. Andersa ściągali Polacy z całego Związku Sowieckiego. Biało-czerwona flaga, orzeł w koronie, a ponad wszystko polskie mundury, choć w mocno sowieckim sorcie, były jak nowe życie. Dla ludzi, którzy przeżyli piekło archipelagu Gułag i stracili swoich najbliższych, obozy Wojska Polskiego w Tatiszczewo i Trockoje stały się nowym domem, kawałkiem Polski, choć położonym z dala od ojczystego kraju. Dla władz sowieckich Wojsko Polskie od początku było poważnym problemem. Co prawda warunki butowania Polaków były bardzo trudne, a racje żywnościowe niskie, jednak w krótkim czasie gen. Andersowi udało się zebrać blisko 80 tys. żołnierzy, którym towarzyszyło ponad 30 tys. cywilów. Działania władz sowieckich były skrajnie nieprzychylne Polakom, więc za zgodą gen. Sikorskiego zdołano wynegocjować ewakuację żołnierzy i ludności cywilnej na Bliski Wschód, na obszary kontrolowane przez Brytyjczyków.
Nie można zapominać, że w obozach Wojska Polskiego w Związku Sowieckim zmarło (głównie na tyfus) więcej żołnierzy, niż później poległo w bitwie o Monte Cassino. Niepewność i brak zaufania wobec Sowietów nie pozwalały zapomnieć o agresji na Polskę, represjach, wywózkach, rabunkach. Trudno było o zaufanie, choćby elementarne, skoro władze sowieckie nie potrafiły wyjaśnić losu tysięcy „zaginionych” polskich oficerów. Prawie każdy z żołnierzy gen. Andersa kogoś stracił lub wiedział o komunistycznych represjach wobec najbliższych. W takich warunkach wyjście z terenów Związku Sowieckiego potraktowano jako ratunek i ulgę pozwalające nie tylko odżywić armię i towarzyszących jej cywili, ale również odzyskać spokój psychiczny.
Armia Polska na Wschodzie, nigdy już nie miała wrócić do Związku Sowieckiego. Nie chciał tego ani Józef Stalin, ani władze polskie. Stosunki z formalnym sojusznikiem, który cały czas nie potrafił wyjaśnić losu polskich oficerów były z każdym tygodniem gorsze i bardziej napięte. Oficerowie i żołnierze w oczywisty sposób widzieli w Związku Sowieckim, państwo opresyjne, byłego agresora, sprawcę nieszczęść narodu polskiego.
Żołnierze, ostatecznie ewakuowani do Palestyny, wówczas już porządnie umundurowani i uzbrojeni, przechodzący szkolenie na sprzęcie otrzymanym od Brytyjczyków, pozostawali świadomi tego co się dzieje wokół nich. Odkrycie masowych grobów w Katyniu wiosną 1943 r. potwierdziło tylko najgorsze obawy, także te, których nie chciano przez tyle miesięcy przyjmować za realne. Zerwanie stosunków dyplomatycznych pomiędzy rządem polskim w Londynie a władzami sowieckimi utrwalało ich w przekonaniu, że jedynie z bronią w ręku, walcząc z wrogiem u boku sojuszników, mogą otworzyć sobie drogę do domu, do Polski. Ta epopeja przez pół świata miała więc nie tylko trwać, ale dać szansę na spełnienie marzenia o odniesieniu zwycięstwa.
Wszystko to niosło z sobą jeszcze jeden aspekt, na który warto zwrócić uwagę. Żołnierze, którzy zdołali opuścić Związek Sowiecki, widzieli w swoim dowódcy nie tylko wojskowego. Generał Anders cieszył się ogromnym autorytetem i szacunkiem żołnierzy oraz oficerów jako ten, który wyprowadził ich z kraju, w którym czekałby ich tylko śmierć; jako ten, który ocalił ich przed najgorszym losem. Takiemu dowódcy się ufało i bez słowa wykonało każdy rozkaz, co poprowadziło polskich żołnierzy do zwycięstwa na Monte Cassino.
Pod rozkazami gen. Andersa znalazło się ok. 80 tys. żołnierzy. Było to największe zgrupowanie Wojska Polskiego, jakie udało się rządowi w Londynie wykreować. Tworzony w tym czasie w Szkocji 1. Korpus Polski nigdy nie osiągnął takiej liczebności i zwartości organizacyjnej. W grudniu 1943 r. oddziały 2. Korpusu przetransportowano drogą morską do południowych Włoch. To był kolejny odcinek w pielgrzymce polskich żołnierzy i oficerów poprzez Europę i Azję. Stając na włoskiej ziemi, w porcie w Tarencie, żołnierze 2. Korpusu byli bliżej domu, niż przez poprzednie lata, ale nadal bardzo daleko. Droga prowadziła na północ w stronę linii frontu, w stronę Linii Gustawa, w stronę wzgórza, które blokowało drogę na Rzym.
O odysei polskich żołnierzy, którzy wyszli ze swoich domów na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej, by poprzez piekło Związku Sowieckiego, orientalną Persję i Palestynę dotrzeć do Włoch, by tam właśnie zaświadczyć w najpiękniejszy sposób swoje przywiązanie do ojczyzny, przez lata wiedziano w Polsce niewiele. Bohaterom spod Monte Cassino, ale także później spod Ankony i Bolonii, odebrano prawo do poczucia chwały i zwycięstwa. Polityka zadecydowała, że nie odbyli oni swojej parady zwycięstwa, nie wrócili do ukochanego kraju, wybierając na ogół emigrację. Większość z nich nie miała gdzie wracać. Strony ojczyste, Kresy Wschodnie, pozostały przy Związku Sowieckim. Dla nowej „ludowej” Polski, mogli być tylko zagrożeniem. Obawiali się więzienia, terroru i tortur, tym razem z rąk polskich oprawców kierowanych z oddali przez swych sowieckich zwierzchników. Większość wybrała więc dalszą pielgrzymkę, życie z dala od domu.
Wojenna odyseja, rozpoczęta we wrześniu 1939 r., dla większości żołnierzy gen. Andersa nigdy się nie zakończyła. Pamięć stron rodzinnych zabrali ze sobą, tak samo jak pamięć nieludzkich dni na jeszcze bardziej nieludzkiej ziemi. Bitwa o Monte Cassino podważyła twierdzenia komunistycznej propagandy na temat 2. Korpusu. Dzięki Melchiorowi Wańkowiczowi, ale też wielu innym, pamięci o tym zwycięstwie, tej cenie polskiej krwi, nie dało się zakłamać. Nawet w najczarniejszych dniach stalinizmu, „czerwone maki” zawsze znaczyły te na Monte Cassino; wyjątkowe, bo napiły się polskiej krwi.
Maciej Franz, autor jest historykiem, profesorem historii, pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.