Rozmowa z Marcinem Aloksą, młodym szczecińskim lekarzem
– Twoja droga do zawodu była dość szczególna (i długa), bo właściwie wychowałeś się w szpitalu…
– Mnie się zdaje, że moja droga była bardzo zwyczajna: podstawówka, gimnazjum, liceum i studia. Choć prawdą jest, że wychowałem się w Zdunowie, gdzie znajduje się szpital. Również moi rodzice są pracownikami systemu ochrony zdrowia. Stąd od najmłodszych lat byłem oswojony ze szpitalem, a także chorymi, których widywaliśmy razem z kolegami podczas zabawy. Sporo znajomych ze Zdunowa również zostało lekarzami.
– Czy już wtedy, w dzieciństwie, wiedziałeś, że będziesz lekarzem?
– Nie pamiętam, kiedy dokładnie pojawiła się decyzja o byciu lekarzem. Być może w 1996 roku, kiedy profesor Grodzki wraz z zespołem dokonał pierwszego przeszczepu płuc w Polsce w naszym szpitalu. Sprawa była gorąco komentowana również w moim domu. Pamiętam, że już wtedy dla mnie jako dziecka było to imponujące. Sama myśl o studiach medycznych pojawiła się chyba gdzieś w gimnazjum. Lubiłem biologię, chemię i zdecydowałem o pójściu do klasy przygotowującej do medycyny.
– A ortopedia to pierwszy wybór?
– Na studiach, jak większość moich kolegów, miałem różne pomysły. Kolejne lata nauki, praktyki czy staże weryfikowały je. Jednak przyznam, że ortopedia zawsze była dla mnie ciekawa i atrakcyjna. Za tym pozornie prostym stukaniem młotkiem w kości kryje się dość skomplikowana nauka anatomii, znajomość biomechaniki i technik operacyjnych.
– Jak się czułeś, kiedy po latach, po studiach, wróciłeś do „swojego” szpitala w Zdunowie?
– Na początku duża ekscytacja. Jednak praca w polskim systemie ochrony zdrowia szybko to weryfikuje, sprowadza na ziemię. Z czasem narasta frustracja, niejednokrotnie zawód. Z przykrością się stwierdza, że w tym systemie człowiek liczy się najmniej – i myślę tu zarówno o pacjentach, pielęgniarkach, jak i lekarzach. Najważniejszy jest przysłowiowy „papier”. Mam jednak szczęście, że pracuję w gronie zaangażowanych, otwartych i chętnych do rozwoju ludzi, a szef stwarza warunki do nauki. Sama ortopedia jest niezwykle ciekawą dziedziną medycyny, co w jakimś stopniu rekompensuje pozostałe niedogodności.
– A jak to jest, kiedy po raz pierwszy – już z odpowiedzialnością za zdrowie i życie pacjenta – staje się za stołem operacyjnym?
– Jest to mocne doświadczenie, stresujące i obciążające psychicznie, ale do tego jesteśmy przygotowywani. Stresowi towarzyszy duże skupienie, ale na końcu satysfakcja z dobrze wykonanej pracy. Niestety zdarzają się też porażki. Wtedy jest gorzej.
– Wielu młodych polskich lekarzy wybiera kariery zawodowe za granicą, np. w Niemczech. Nie kusi cię to?
– Każdy chce się rozwijać i pracować w swoim kraju – to naturalny pierwszy wybór. Niestety, z różnych względów od pewnego czasu razem z żoną myślimy częściej o wyjeździe. Nasze szpitale od wielu lat są niedofinansowane, a obecny rząd, według mnie – pod kierunkiem niekompetentnych ludzi cofa nas w wielu dziedzinach życia o dekady. Jednak dla mnie wciąż silnym hamulcem przed „zawodową emigracją” jest fakt, że mam tu rodzinę, przyjaciół, również ogromny sentyment do Szczecina, gdzie dorastałem i się uczyłem.
– Pewnie porównujecie się – na szkoleniach, konferencjach – z zagranicznymi specjalistami… Jak się widzi w tych „konfrontacjach” absolwent Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego?
– Mogę zapewnić, że poruszamy się w „świecie” bez kompleksów. Wiedzę i umiejętności mamy porównywalne.
– Jak koronawirus wpłynął na początki twojej drogi zawodowej i innych młodych lekarzy? Co było najtrudniejsze?
– Koronawirus zastał mnie pod koniec specjalizacji. Pandemia dezorganizuje normalną pracę i powoduje, że trzeba wyjść poza strefę codziennego komfortu. W Polsce jest zbyt mało lekarzy i pielęgniarek, przez co wszyscy są traktowani jak pionki do przestawiania i zapychania dziur. Musimy pracować w nietypowych warunkach, często nie tam gdzie byśmy chcieli.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Zbigniew Jasina