Rozmowa z Wojciechem Zielińskim, artystą malarzem
– Mieszkasz w Szczecinie od urodzenia, a miałeś przecież okazję i propozycje, by zamieszkać i tworzyć także za granicą. Dlaczego nie skorzystałeś z takich propozycji?
– Tak się po prostu poukładało. Niektóre z tych propozycji były naprawdę atrakcyjne, ale mnie nie zawsze pasowały. Byłem związany rodzinnie, a po studiach nastał czas stanu wojennego, czarna dziura…Czasami myślałem o zmianie, jednak przywiązanie do Szczecina było silniejsze. Ja to miasto lubię jako substancję przestrzenną, co jest zapewne związane z moim malarstwem. Ale to nie znaczy, że wszystko mi się tu podoba.
– Co na przykład?
– Za mało się mówi i podkreśla wydarzenia i postacie, z których powinniśmy być dumni. Ilu szczecinian wie, że Wojciech Kossak, twórca słynnej Panoramy Racławickiej, który malował także portrety, m.in. cesarza Wilhelma II, miał tu swoją pracownię? A słyszałeś o znakomitym malarzu sir Williamie Turnerze, prekursorze impresjonizmu, mistrzu gry światłem, który przyjeżdżał do Szczecina i malował jego panoramę od strony Łasztowni? A bywał tu też Przybyszewski… Taką wiedzę warto upowszechniać, by była nie tylko wizytówką miasta, ale także magnesem, który do niego przyciąga. Takich postaci jest sporo. Nie tylko ze świata sztuki, ale nawet sportu. Przedwojenny mistrz świata w boksie, w kategorii wszechwag, Max Schmeling zainwestował jedną ze swoich nagród pieniężnych w ekskluzywną restaurację „Bajka”. Pamiętam z niej dobrze wspaniałą snycerkę w antresoli, a nawet marmury w toaletach. Martwi mnie to, że zapomina się o takich ludziach i o tym, co zrobili, a to przecież historia miasta.
– Ale wiele miejsc jednak ci się podoba…
– Wielkim plusem są Jasne Błonia. Trzeba się o nie troszczyć systematycznie i dbać o każde drzewo. Bo to piękne miejsce i wizytówka Szczecina. A mamy jeszcze Łasztownię, która, co mnie trochę niepokoi, idzie trochę w kierunku wesołego miasteczka, ale mam nadzieję, że ono tego miejsca nie zdominuje. Dobrze, że dźwigi nie poszły na złom, bo stanowią dużą atrakcję. Jest także Odra z licznymi rozgałęzieniami. Atutów miastu nie brakuje.
– A jak się tworzy i żyje w Szczecinie?
– Jestem malarzem i pracuję sam w pracowni. Miejsce, gdzie tworzy artysta, może być wszędzie. Ale przecież jest jeszcze coś takiego jak rynek sztuki. W naszym mieście jest on bardzo wąski. Popyt na sztukę jest niewielki, a artyści większość swoich prac sprzedają w innych miastach albo za granicą. A jeżeli chodzi o to jak się żyje, to nie narzekam. Przyroda miasta i okolic, choćby pięknego Nowego Warpna ciągle daje mi wytchnienie i ciągle urzeka.
– Wystawiałeś swoje obrazy w wielu uznanych galeriach w kraju i na świecie, otrzymałeś sporo nagród i wyróżnień, w tym Nagrodę Artystyczną Miasta Szczecina i mówisz, że brakuje tu ludzi, którzy kupują sztukę?
– Bo to, niestety, prawda. Rynek sztuki jest bardzo wąski i potwierdzą to także inni artyści. Ale to temat na osobną rozmowę.
– Porównałeś kiedyś dobre malarstwo z dobrym… jedzeniem. Co ma jedzenie do sztuki?
– Wbrew pozorom ma i to dużo. Dobre jedzenie, jak i dobre malarstwo to sztuka, która musi być odpowiednio skomponowana. Musi być w tym dobry zamysł, porządek, proporcje. Jedno i drugie musi działać… Nie tylko na poszczególne zmysły, choćby wzrokowe, ale na ogólne wrażenie. Mieć subtelność w oglądaniu i smakowaniu. Tak uważam, ale muszę tu zaznaczyć, że wziąłem to porównanie od malarza i profesora Stanisława Michałowskiego, który mi taki pogląd przedstawił, gdy byłem jeszcze studentem w Państwowej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku. On twierdził nawet, że dobry malarz powinien umieć przyrządzić dobre jedzenie.
– Ty umiesz?
– Zawsze dbam o składniki i proporcje. Jedzenie może być nawet skromne, ale powinno składać się z prawdziwych składników. Nie ma mowy o zastąpieniu ich jakimiś zastępczymi, bo wtedy cała potrawa jest słaba i nie smakuje tak, jak powinna. To samo dotyczy malarstwa. Dobry obraz, tak jak i dobre jedzenie, nie może mieć czegoś zastępczego…
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Marek Osajda
Fot. Marek Osajda