Nie, nie Podgrodzie. Podbrodzie! Tak przecież chyba powinno się mówić na to, co zwykliśmy ostatnio nosić w czas pandemii. Nie tyle zresztą co, ile – jak.
Bo o maseczki przeciwwirusowe chodzi. No tak, w tym wypadku nie tyle maseczki, co śliniaczki. Tak przynajmniej wyglądają.
Znana to powszechnie zasada, że kiedy już wyjdziemy z jakiegoś pomieszczenia, w którym nakaz noszenia maseczek obowiązuje, natychmiast maseczkę zdejmujemy albo – właśnie! – ściągamy ją w dół, pod brodę.
Oczywiście, maseczka pod brodą to „prawdziwa wygoda”. W każdej chwili (gdyby się ktoś czepiał), możemy ją z powrotem naciągnąć, poza tym potrzebna może być jeszcze – w sklepie, urzędzie, autobusie czy tramwaju, a i w taksówce (swoją drogą brawo, że większość firm taksówkarskich wymaga maseczek i od pasażera, i od kierowcy)…
Problem w tym, że te nasze „podbrodzia” to z punktu bezpieczeństwa epidemiologicznego – a i zdrowia naszego po prostu – katastrofa. Czyni bowiem z maseczki nie tylko rzecz bezużyteczną, ale i szkodliwą. Zwłaszcza latem, gdy owinięte wokół naszej szyi – spoconej na ogół (a u panów często z zarostem) – zbierają wszelkie paskudztwo i z powrotem wędrują na naszą twarz.
Ale my trwamy w przeświadczeniu, że wszystko gra, bo przecież przepisów przestrzegamy. No, przynajmniej jesteśmy w gotowości.
Obserwowałem ostatnio pewnego pana w autobusie. Ten to dopiero dał popis mistrzowski. Wszedł – w maseczce. Usiadł naprzeciw mnie – i zaraz uczynił z niej podbrodzie. Dotąd – norma. Ale po chwili – uwaga! – ściągnął ją całkiem i… otarł nią spocone czoło i policzki, po czym… znów nałożył ją na twarz. Taki był akuratny wobec regulaminów komunikacji miejskiej.
(al)
Fot. Ryszard Pakieser