Moda na Gombrowicza, od czasu, kiedy można go już było grać na polskich scenach, czyli po roku 1956, osiągnęła szczyty w latach 70. XX w. chyba, wyhamowująca potem i słabnąca okresowo, ale w sumie nieustanna, zdaje się wracać z dawną siłą.
Co o tyle ciekawe, że dzisiejszy polski teatr ucieka od literatury dramatycznej; woli adaptacje, coleage, przepisywanie starych tytułów na nowo, publicystykę. A sztuki Witolda Gombrowicza - choć w skostniałą, „starą" literaturę uderzające - są przecież z niej zrodzone. Czerpiąc także z tradycji scenicznej. Wydawać by się więc mogło, że Gombrowicz dla współczesnych inscenizatorów się „zestarzał". Jego szyderstwo z formy zakłada przecież jakąś formę, a o tę w dzisiejszym teatrze niełatwo. Poszukiwaniami formy nie kupi się też widza, dla którego Gombrowiczowskie prowokacje, gry z konwencją, mogą być dziś zwyczajnie nudne i nieczytelne, a konteksty polityczne, kulturowe zwietrzałe.
Tymczasem raz po raz mamy okazję przekonać się, że na przykład Iwona, księżniczka Burgunda (przypomnijmy, rzecz z roku 1938!) trafia na którąś z rodzimych scen - od Teatru
...