Jesienią minionego roku minęło dziesięć lat od śmierci Ryszarda Majora. W Szczecinie - zupełnie niepostrzeżenie, choć Szczecin był w jego biografii miejscem z wielu powodów szczególnym.
Z teatrem Ryszarda Majora zetknąłem się już w swoich czasach studenckich. Jeden z uczelnianych wyjazdów w Polskę zawiódł mnie do gdańskiego Teatru Wybrzeże; obejrzałem tam „Marię Stuart" i „Białe małżeństwo", w reżyserii „młodego zdolnego" (tak wówczas mówiono o grupie reżyserów nowego pokolenia), którego znałem już z tego, co robił w Teatrze Pleonazmus.
Rozmowa z nim po spektaklu była dobra, czuło się w niej pewną wspólnotowość, mimo iż ja i moi koledzy byliśmy od niego młodsi. Łączyła nas jednak swoista dwudzielność zainteresowań i wykształcenia. Przecież i on, nim zajął się sceną, ukończył polonistykę (na Uniwersytecie Jagiellońskim).
Z perspektywy czasu widać zresztą, że pozostając do końca wierny tej dwudzielności, należał jednocześnie do reżyserów pokolenia odchodzącego; literatura - nie tylko teatralna - która go inspirowała jako człowieka teatru, stała się dziś
...