Wojna trwa na całej Ukrainie. Nawet setki kilometrów od linii frontu. Przekonałem się o tym, spędzając część urlopu we Lwowie. Żeby była jasność – nie da się porównać sytuacji na zachodzie kraju z tym, co dzieje się na Donbasie, w Charkowie, Kijowie czy Odessie. Lwów jest stosunkowo bezpiecznym miastem. Ale nawet tam można poczuć klimat wojny.
Specyficzna atmosfera towarzyszyła już na samym dworcu kolejowym. Na peronie młoda dziewczyna ze łzami w oczach żegnała żołnierza, jadącego na front. W tłumie podróżnych mundurowi wyłapali mocno przestraszonego chłopaka i zaczęli go legitymować. Prawdopodobnie „uchylant”, który teraz zostanie zmuszony, by jednym z kolejnych pociągów pojechać w tym samym kierunku, co żegnany na peronie nieszczęśnik. W holu dworca koncert na fortepianie, zbudowanym z kawałków rosyjskiego sprzętu wojskowego.
Wojna nie sprawiła, że turystyczny Lwów przestał żyć pełnią życia. Restauracje, bary, muzea – otwarte, pełne gości. Niestety, zamknięty jest punkt widokowy na Wysokim Zamku. Przebywający tam zwiedzający byliby aż nazbyt łatwym celem dla dronów czy rakiet. Władze miasta otworzyły jednak do zwiedzania punkt widokowy na wieży ratusza – też wysoko, ale nie aż tak. Na ulicach mnóstwo żołnierzy. W mundurach, z rodzinami. Zapewne na urlopie. Zaraz wrócą na front. Sporo też mężczyzn z metalowymi protezami zamiast nóg. Ci już nie wrócą ani na front, ani do w pełni normalnego życia. Są też i tacy, w wieku poborowym, na widok których można pomyśleć: „a dlaczego nie jesteś na froncie?”. Nie znając jednak indywidualnej sytuacji, trudno oskarżać. Pewnie jedni to „uchylanci”, inni dali w łapę, komu trzeba, żeby z dokumentów wynikało, że do wojska iść nie mogą. A innych zwyczajnie jeszcze nie powołano (czy też nie wyłapano).
Ogromne wrażenie robi Pole Marsowe – cmentarz żołnierzy, poległych w obecnej wojnie. Oprócz flag ukraińskich, mnóstwo też tych czarno-czerwonych, mnóstwo sztandarów konkretnych jednostek. Niestety, kult OUN-UPA na zachodzie kraju po 24 lutego tylko się umocnił. Stepan Bandera pozostaje wielką gwiazdą popkultury. Zawsze było go pełno, ale w porównaniu z ostatnim razem, gdy byłem we Lwowie (sylwester 2021/2022) jest go jakby jeszcze więcej. Na koszulkach, bluzach, skarpetach, obrazach, a nawet ikonach. Podobnie jest z Romanem Szuchewyczem. W tej kwestii nie sposób być optymistą. Ukraińcy wciąż traktują zbrodniarzy, odpowiedzialnych za rzeź wołyńską, jako symbole walki z Rosją.
We Lwowie spędziłem trzy noce. Pierwsza i trzecia były spokojne. Drugiej nocy obudził nas z żoną alarm przeciwlotniczy. Tu niezbędne jest wyjaśnienie. Alarmy ogłaszane są w całych obwodach. Syrena wyje tak, że słychać ją na ulicach. Ale lepiej mieć dodatkowo aplikację w telefonie, informującą o alarmach. I obudziła nas właśnie syrena z aplikacji. Była 0.22. Kilkadziesiąt metrów od naszego apartamentu znajdował się schron w podziemiach hotelu (należącego do właścicieli apartamentu). Gdy tam przyszliśmy, okazało się, że jesteśmy w schronie jedyni. We Lwowie rzadko dochodzi do ataków, więc mieszkańcy raczej alarmy ignorują. Ale nie zawsze. I tu kolejna ciekawostka techniczna – najlepiej, oprócz aplikacji w telefonie, dodatkowo śledzić sytuację na różnych kanałach na portalu społecznościowym Telegram. Tam różne, mniej lub bardziej powiązane z armią konta, szczegółowo informują np., że drony lecą w stronę takiej a takiej miejscowości w obwodzie lwowskim. Trzeba przy tym pamiętać, że alarmy często mają charakter prewencyjny – jeśli rozbrzmiewa syrena we Lwowie, znaczy to, że do terytorium obwodu zbliżają się lub mogą się niedługo zbliżyć drony lub rakiety. Dokładniejszych informacji Ukraińcy szukają w Telegramie.
Tak czy inaczej, pierwszy alarm trwał pół godziny. Poszliśmy spać, ale o 2.58 zawyła kolejna syrena. Znów idziemy do schronu. Tym razem nie jesteśmy sami. Siedzi z nami charkowianka. „To najbardziej komfortowy schron, w jakim byłam” – przyznaje. Bo to nie jest zaszczurzona piwnica, tylko hotelowe podziemia z basenem i sauną… Charkowianka po godzinie rezygnuje z przebywania w ukryciu. My karnie zostajemy. Z informacji na Telegramie wynika, że choć alarm obejmuje teren całego kraju, najbliżej Lwowa realne zagrożenie panuje w Iwano-Frankowsku. I tam tej nocy rzeczywiście doszło do ataku, bodaj najpoważniejszego od początku wojny. O 5.49 odwołanie alarmu, idziemy spać. Ale nie zasypiamy, bo cztery minuty później znów wyje syrena, a z głośników (w telefonie i na ulicach) słychać komunikat o treści „uwaha, powitriana trywoha, projdit` w najbłyżcze ukryttia” (uwaga, alarm przeciwlotniczy, idź do najbliższego schronu). Wahamy się, czy iść z powrotem do schronu. Zaczynamy rozumieć, dlaczego Ukraińcy nie za każdym razem się chowają – można oszaleć. Szczególnie jeśli z komunikatów jasno wynika, że zagrożenie jest bardzo odległe. Co prawda, nad ranem jakiś dron był widziany kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Lwowa, ale po chwili skręcił na południowy wschód, w stronę Iwano-Frankowska. O 6.19 znów „widbij”, czyli odwołanie alarmu. A o 6.44 znów alarm, o 7.22 ponownie odwołany. Tym razem już ostatecznie.
Tej nocy (z 20 na 21 lipca) nic nie spadło ani na Lwów, ani na obwód lwowski. W 2025 r. region był zaatakowany dwukrotnie. W czerwcu pociski spadły na Drohobycz. 12 lipca – tydzień przed naszym przyjazdem – dron trafił w jedną ze lwowskich kamienic. Generalnie więc we Lwowie słychać jedynie echo wielkiej wojny. Słychać raz głośniej, raz ciszej, ale jednak słychać. Lwów to nie Kijów, bombardowany niemalże co noc. Ale jednak nawet w tak odległym od frontu mieście, i tak blisko granicy z Polską położonym, nie da się zapomnieć, że trwa wojna. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.