Stosunek do Ukrainy był jednym z najważniejszych tematów mijającej kampanii wyborczej. Widać wyraźnie, jak bardzo radykalnie zmienił się nad Wisłą stosunek do naszego południowo-wschodniego sąsiada. Od euforii i chęci bezinteresownej pomocy w pierwszych miesiącach po jaskrawy ukrainosceptycyzm, któremu ulega nawet lewicowo-liberalny mainstream polityczny. Mainstream, który, co widać dziś wyraźnie, pośrednio przyznał rację prawicy.
Niezależnie od tego, kto zostanie (albo został, w momencie, gdy czytacie te słowa) prezydentem, nie wrócimy już do sielankowych relacji polsko-ukraińskich. Władze w Kijowie (ze szczególnym uwzględnieniem Wołodymyra Zełenskiego) mocno pracowały na to, by stosunek do Ukrainy zmienił się u nas tak diametralnie. Polska często traktowana była nie tyle jako partner, ile jako konkurent, nawet pomimo pomocy, jaką oferowała. Okazało się, że niezależnie od wspólnych interesów, mamy również te rozbieżne. Wspólne są oczywiste – chcemy stawić opór rosyjskiemu imperializmowi. Przy czym trzeba pamiętać, że stopień zagrożenia ze strony Moskwy jest nieporównywalny w naszym i w ukraińskim przypadku. To też jedno z najpoważniejszych źródeł nieporozumień (a zatem i kryzysu) w naszych wzajemnych relacjach. Daliśmy sobie wmówić, że to nie my ratujemy Ukrainę, tylko Ukraina ratuje nas. Przez to daliśmy się traktować jako petent. W naszym dobrze pojętym interesie było obronić niepodległość południowo-wschodniego sąsiada. Trzeba było jednak owego sąsiada wyprowadzić z błędu i przekonać, że to on potrzebuje nas bardziej, niż my jego. Co zaś się tyczy interesów rozbieżnych, to jest oczywiste, że Ukraina w wielu sferach gospodarki jest naszym konkurentem. To absolutnie nie znaczy, że mamy jej nie pomagać w wojnie z Rosją. Bo mamy i musimy. To jednak zarazem oznacza, że w tych konkretnych sferach musimy bronić swojego, nie zaś ukraińskiego interesu. Rozbieżne są też interesy związane z polityką pamięci historycznej. Na szczęście jednak widoczny jest – nieśmiały, ale jednak – postęp w dziedzinie ekshumacji ofiar zbrodni wołyńskiej.
Jednak w mijającej kampanii chyba najczęściej podnoszonym – i budzącym największe kontrowersje – tematem ukraińskim była sprawa integracji Kijowa ze strukturami europejskimi, a szczególnie euroatlantyckimi. Czy w polskim interesie jest wejście Ukrainy do Unii Europejskiej? Czy w polskim interesie jest wejście Ukrainy do NATO? Na tak postawione pytania odpowiedzi były diametralnie odmienne, zależnie od tego, czy udzielali ich kandydaci prawicowi, czy też lewicowi. Ci drudzy argumentowali, że Ukraina w strukturach zachodnich to gwarancja naszego bezpieczeństwa. Ci pierwsi zaś polemizowali z takim postawieniem sprawy. Argumentowali, że Ukraina w UE wykończyłaby polskie rolnictwo i polski transport, zaś Ukraina w NATO byłaby zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa. Skupmy się na tym ostatnim aspekcie, bowiem to właśnie ewentualna integracja z Paktem Północnoatlantyckim budziła największe emocje podczas ostatnich tygodni walki politycznej nad Wisłą.
Załóżmy, że Ukraina wchodzi do NATO. Co się wówczas dzieje? Z jednej strony, zyskujemy potężnego sojusznika z potężną, liczną, uzbrojoną po zęby, nowoczesną i zaprawioną w bojach, niezwykle doświadczoną armią. Armią, w której interesie jest, aby zatrzymać ewentualny marsz Rosji na zachód. W tym na Polskę. Z drugiej strony, gdyby Ukraina weszła do NATO, nasz sojusz z nią byłby sformalizowany i obwarowany konkretnymi obowiązkami, wynikającymi z artykułu piątego. I co wtedy? Przypuśćmy, że Rosja napada znów na Ukrainę. Mamy wówczas do wyboru: albo wywiązujemy się ze zobowiązań sojuszniczych i ruszamy na wojnę z mocarstwem atomowym, albo odmawiamy pomocy, a wtedy NATO się kompromituje, Rosja zaś już wie, że może bezkarnie napadać na kolejne państwa Sojuszu.
Nie zamierzam rozstrzygać jednoznacznie, która z tych opcji byłaby korzystniejsza dla Polski. Chcę jednak powiedzieć dwie, bardzo istotne w tej sprawie rzeczy. Po pierwsze, jednoznaczna i ostateczna deklaracja „za” lub „przeciw” wstąpieniu Ukrainy do NATO (podobnie zresztą jest w wypadku integracji z UE) pozbawiłaby Polskę możliwości manewru. Zarówno obiecując Kijowowi swoje poparcie, jak i zastrzegając, że za nic w świecie tego poparcia nie udzielimy, tracimy asa w rękawie podczas ewentualnych negocjacji w ważnych dla nas sprawach. Niewiele mamy atutów, ale nasze „za” albo „przeciw” do takich atutów należy. Możemy przecież udzielić poparcia Ukrainie w zamian za wymierne korzyści. Dyplomacja wymaga elastyczności – zarówno od wielkich graczy, jak i od takich średniaków, jak my.
Druga i najważniejsza rzecz, o której muszę napisać, w pewnym sensie powinna ostudzić nasze emocje wokół Ukrainy. Otóż i tak wejście Ukrainy czy to do UE, czy to do NATO jest w tej chwili pieśnią bardzo odległej przyszłości. Dziś największe potęgi Zachodu zwyczajnie Kijowa w swe progi przyjąć nie chcą. Musimy mieć własne stanowisko dotyczące Ukrainy (najlepiej elastyczne), ale musimy zarazem realistycznie patrzeć na relacje międzynarodowe. To nie nasza wina, że Kijów ma, póki co, praktycznie zamknięte drzwi do NATO czy UE. Nie jest to również nasza zasługa. ©℗
Maciej Pieczyński
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.