Piątek, 15 sierpnia 2025 r. 
REKLAMA

Jak Polska na Rosję „napadła”

Data publikacji: 2025-08-14 11:31
Ostatnia aktualizacja: 2025-08-14 11:31

15 sierpnia świętujemy największe zwycięstwo w dziejach polskiego oręża. Choć raczej należałoby napisać „świętujemy”. Bo przecież – o czym pisałem już niejednokrotnie, w różnych miejscach – nasi rządzący nie potrafią zadbać o godne upamiętnienie Bitwy Warszawskiej. I to niezależnie od tego, kto akurat rządzi. Po prostu taka już jest nasza narodowa natura – wolimy świętować klęski niż zwycięstwa. Tym bardziej szkoda, że pod Warszawą pokonaliśmy Rosję – dla tak „rusofobicznego” narodu to powinna być perła w koronie polityki historycznej, a nie zapomniane święto, kojarzone z jedynie z mało hucznymi defiladami i przypadającym nieszczęśliwie tego samego dnia mało znanym świętem katolickim. Ponadto, z dzisiejszego punktu widzenia frapujący jest też ukraiński wątek tamtej wiktorii. W końcu sojusznikiem Warszawy był wówczas Symon Petlura. Niestety, dziś udział Ukraińców w wojnie polsko-bolszewickiej wspominany jest w dwóch, wyłącznie negatywnych, kontekstach. Albo Kijów, zdaniem polskich komentatorów, nadmiernie podkreśla, wręcz wyolbrzymia udział wojsk Petlury w zwycięstwie nad bolszewikami. Albo polscy komentatorzy nadmiernie deprecjonują ten udział, sugerując, że Ukraińcy właściwie nie mają moralnego prawa przypisywać sobie choćby ułamka zasług. Tymczasem, gdyby prezentować udział Petlury w sposób zgodny z prawdą (czyli jako minimalny wkład w zwycięstwo), dałoby się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Po pierwsze, nie byłoby żadnych wątpliwości co do tego, że było to polskie zwycięstwo. Po drugie, przypominanie o ukraińskiej, choćby jedynie symbolicznej, pomocy w tym zwycięstwie, mogłoby przynieść korzyści w relacjach na linii Kijów – Warszawa. Ostatecznie, jeśli chcemy, by Ukraińcy przestali czcić Banderę i Szuchewycza, powinniśmy ze wszystkich sił wspierać kult sojusznika Polaków, jakim był Petlura. Ktoś, kto kręci nosem nawet na przywódcę Ukraińskiej Republiki Ludowej, tym samym przyznaje, że nie jest zainteresowany żadnym polepszeniem relacji polsko-ukraińskich.

Wróćmy jednak do samej Bitwy Warszawskiej. Z naszej perspektywy jest to wielkie zwycięstwo nad inwazją barbarzyńców ze Wschodu, którzy stanowili zagrożenie nie tylko dla nas, ale i dla całej Europy. Co prawda, historycy się wspierają, na ile realne było ryzyko eksportu rewolucji aż po Atlantyk. Niemniej, to, że pod Warszawą Polska obroniła swoją niepodległość i opóźniła swoją sowietyzację o ponad dwie dekady (sowietyzację, która w 1920 r. byłaby o tyle groźniejsza, że stalibyśmy się częścią czerwonej Rosji, a nie formalnie przynajmniej odrębnym państwem), wątpliwości nie budzi właściwie żadnych. Tymczasem, co dziwić nie powinno, zupełnie inaczej tamte wydarzenia przedstawia rosyjska polityka historyczna i współczesna propaganda. Z punktu widzenia Moskwy w wojnie 1920 r. agresorem nie była Rosja bolszewicka, tylko Polska.

Nasza perspektywa wygląda następująco: wojska Piłsudskiego ruszyły na wschód, aby odzyskać przynajmniej część przedrozbiorowych terenów Rzeczpospolitej (niezależnie od tego, czy na tych terenach miała się ziścić koncepcja federacyjna czy inkorporacyjna), ale zderzyły się z ofensywą Armii Czerwonej, której celem była likwidacja Polski jako takiej. I takie właśnie są fakty historyczne. Natomiast Rosjanie za moment wybuchu wojny postrzegają wyprawę kijowską Piłsudskiego i Petlury. Przypomnijmy: celem owej wyprawy było odepchnięcie Rosjan na wschód i pomoc Ukraińcom w utworzeniu własnego państwa, które byłoby murem, oddzielającym nas od rosyjskiego imperializmu (tym razem przebranego w czerwone szaty). Tymczasem Rosjanie nie uznawali prawa Ukraińców do samostanowienia. Zupełnie tak, jak nie uznają tego prawa dzisiaj – w końcu prawdziwym celem Władimira Putina nie jest oderwanie od Kijowa tych czy innych ziem, tylko likwidacja ukraińskiej państwowości w jej obecnym kształcie. W 1920 r., gdy Piłsudski i Petlura wkroczyli do Kijowa, w Moskwie odebrano to jako inwazję na Rosję. Tylko z pozoru taka perspektywa wydaje się absurdalna. Rosjanie bowiem uważają od wieków Kijów za „matkę grodów ruskich” – takiego określenia miał użyć książę Oleg, gdy w 882 r. zajął przyszłą ukraińską stolicę. W języku rosyjskim „russkij” odnosi się zarówno do dawnej Rusi (która była kolebką wszystkich trzech wschodniosłowiańskich narodów i państw), jak i do Rosji. Stąd też propaganda rosyjska, korzystając z zamieszania językowo-terminologicznego, bardzo chętnie do tego cytatu księcia Olega (zapisanego w najstarszej kronice ruskiej, „Powieści lat minionych”), powraca. W 1920 r., tak jak dzisiaj, uważano Ukrainę za nieodłączną część Rosji.

Wyprawa kijowska sprzyjała nastrojom antypolskim. W Rosji trwała wówczas krwawa wojna domowa między czerwonymi a białymi. Rządzili czerwoni. I to czerwoni toczyli wojnę z Polakami. A jednak wkroczenie Polaków do Kijowa sprawiło, że również liczni zwolennicy poprzedniego systemu, na co dzień zarzynający bolszewików w bratobójczych walkach, postanowili stanąć ramię w ramię ze swoim śmiertelnym wrogiem wewnętrznym, aby pomóc mu przepędzić z kraju jeszcze bardziej śmiertelnego wroga zewnętrznego – Polaków. Warto o tym pamiętać nie tylko 15 sierpnia – wszelkiego rodzaju aktywność Warszawy na wschód od rzeki Bug traktowana jest przez Moskwę jako inwazja na Rosję. Jako śmiertelne zagrożenie dla suwerenności państwa, którego jedyną słuszną racją stanu jest prowadzenie imperialnej polityki. Rosja będzie albo wielka, agresywna i ekspansywna, albo nie będzie jej wcale – to myślenie łączyło Rosjan ponad podziałami politycznymi w 1920 r., i łączy ich również dziś – ponad podziałami na sympatyków Stalina i wielbicieli caratu. ©℗

Maciej PIECZYŃSKI

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500