4 marca minęły 173 lata od śmierci autora genialnych „Martwych dusz”. Nie jest to żadna okrągła rocznica. A jednak w tym roku warto o niej pamiętać. W końcu bowiem jesteśmy coraz bliżej zamrożenia (bo o ostatecznie zakończenie zapewne będzie bardzo trudno) wojny na Wschodzie. A Nikołaj Gogol na swój sposób jest personifikacją zgniłego kompromisu, który czeka Kijów i Moskwę. Jest również uosobieniem kulturowej kolonizacji Ukrainy przez Rosję. A także kulturowej uległości Ukraińców wobec Rosjan.
Mowa o jednym z najwybitniejszych pisarzy rosyjskich. To on w pewnym sensie „wymyślił” mit Petersburga jako demonicznego miasta biednych urzędników i szalonych artystów. „My wszyscy wyszliśmy z gogolowskiego szynelu” – te słowa Dostojewskiego (choć sam Dostojewski powtórzył je po pewnym francuskim krytyku literackim) dobrze oddają skalę wpływu Gogola na całą późniejszą literaturę. Tak straszna, że aż śmieszna, i tak śmieszna, że aż straszna (bo zarówno strach, jak i śmiech są jej głównymi bohaterami) komedia „Rewizor” dobrze znana jest również polskim odbiorcom. Wybitny pisarz posiadał talent satyryka, ale śmiech, który wywoływał u czytelnika, miał uzdrowić obolałą przez społeczne (i moralne) patologie Rosję, a nie ją wykończyć i wypalić ogniem rewolucji. Ogień strawił jednak drugi tom „Martwych dusz” – ten akurat rękopis spłonął, na życzenie samego autora, załamanego faktem, że nie potrafi adekwatnie przedstawić odbiorcom swojego prawdziwego, pozytywnego, nie zaś jedynie prześmiewczego, zamysłu.
Ale Gogol jako pisarz zaczął się nie w Rosji, ale na Ukrainie, z której pochodził. Jego małą ojczyzną była Połtawszczyzna, „Małorosja”, jak ją sam nazywał, zgodnie z imperialną nomenklaturą rosyjską. Pierwsze dwa tomy opowiadań Gogola poświęcone były w dużej mierze tematyce ukraińskiego folkloru, który pisarz znał z czasów dzieciństwa, przede wszystkim jednak z rodzinnych opowieści. „Jarmark w Soroczyńcach”, „Noc wigilijna”, „Noc w przeddzień Kupały”, „Noc majowa, czyli Topielica” – klimat tych utworów, składających się na zbiór „Wieczory na chutorze w pobliżu Dikańki”, jest niepowtarzalny. Gogol pisał te teksty, mieszkając już w Petersburgu, z odległej geograficznie i kulturowo perspektywy. Pisał, co istotne, po rosyjsku. Używał jednak również słów pochodzenia ukraińskiego. Do zbioru opowiadań dołączony był specjalny słownik. Dla rosyjskiego czytelnika to była fascynująca egzotyka. Gogol wpisał się w ówczesne zapotrzebowanie na słowiański folklor, ludowej fantastyki, nasączonej reliktami przedchrześcijańskich wierzeń pogańskich. Opowiadania z tego cyklu zdradzają prawdziwą fascynację ukraińską prowincją, a dokładniej – jej wyidealizowanym, magicznym obrazem. Rosyjski krytyk literacki Dmitrij Bykow ze sporą dozą przesady, ale nie bez podstaw, stawia tezę, w myśl której Gogol wręcz „wymyślił Małorosję”. Folklor ukraiński bowiem wiele zyskał dzięki jego inwencji twórczej, której literackie owoce potrafił później zaadaptować. Również w drugim zbiorze „małorosyjskich” opowiadań wybitny pisarz kreślił obraz Ukrainy, do tej pory nieznanej rosyjskiemu czytelnikowi. Wystarczy wspomnieć dwa teksty. „Wij” – opowiadanie o kijowskim seminarzyście, który został zmuszony do odprawiania modłów nad zmarłą wiedźmą – to jedno z najstraszniejszych, najbardziej działających na wyobraźnię czytelnika utworów literatury nie tylko rosyjskiej. Historia Chomy Bruta przeraża bardziej niż niejeden hollywoodzki horror. Albo „Taras Bulba” – powieść, wychwalająca patriarchalny świat Kozaków zaporoskich, walczących z Polakami w XVI lub XVII w. Przy czym Kozacy u Gogola walczą i giną nie za Ukrainę, nie za hetmana, tylko za ziemię ruską (russkaja ziemla – po rosyjsku oznacza zarówno ruską, jak i rosyjską) i wiarę prawosławną. Nic dziwnego, że współczesny reżyser Władimir Bortko w swej ekranizacji uczynił z tego dzieła wręcz rosyjską propagandę…
I tu dochodzimy do smutnej konstatacji. Gogol wyrósł na Ukrainie (wówczas: Małorosja w składzie Imperium Rosyjskiego) i zdawał sobie sprawę z odrębności kulturowej swojej ojczyzny, czuł się jednak Rosjaninem. Pisał po rosyjsku. Po dwóch tomach opowiadań „małorosyjskich” całkiem już się „zrusyfikował” i poświęcił opisywaniu stolicy imperium. Ukrainizacja Gogola nie ma sensu. Gdyby autor „Wieczorów na chutorze w pobliżu Dikańki” żył, bardzo możliwe, że stanąłby po stronie Moskwy, nie zaś Kijowa. Oczywiście, to tylko spekulacje, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że obraz Ukrainy, który powstał pod jego piórem, to jest właśnie to, czego od „Małorosji” oczekują zazwyczaj Rosjanie. Skansen folkloru, egzotyczna prowincja wielkiego imperium, bogata w ludowe lokalne tradycje, ale na tyle prymitywna, że nie ma prawa nawet pomyśleć o niepodległym bycie państwowym – taką Ukrainę Moskwa jest w stanie zaakceptować. O takiej Ukrainie mogą Rosjanie czytać z wypiekami na twarzy. Ale czytać po rosyjsku. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.