31 grudnia 1999 r. schorowany Borys Jelcyn, podczas noworocznego przemówienia, oznajmił, że odchodzi ze stanowiska prezydenta. Jednocześnie wyznaczył na p.o. głowy państwa – a de facto na swojego następcę – ówczesnego premiera Władimira Putina. Byłego szefa FSB, byłego wicemera Petersburga, byłego oficera sowieckiego KGB. I przyszłego niepodzielnego władcę Rosji. Jako p.o. Putin miał łatwiejszą drogę do zwycięstwa w wyborach prezydenckich, które odniósł 26 marca 2000 r. W tym roku mija więc ćwierć wieku putinizmu. I póki co niewiele wskazuje na to, by ta epoka miała się szybko skończyć.
Putin jest dziś – można chyba tak powiedzieć – dyktatorem, który jednak nie podbił Rosji, tylko serca Rosjan. Niezależnie od fałszerstw wyborczych, mniej lub bardziej krwawej, ale bynajmniej niemającej wiele wspólnego z demokracją rozprawy z przeciwnikami politycznymi, Putin naprawdę cieszył się i cieszy się nadal ogromnym, szczerym poparciem swoich poddanych, przepraszam, rodaków. Jelcyn obniżył oczekiwania Rosjan tak znacząco, że niewiele trzeba było, aby je spełnić. A Putin uczynił wiele. Pensje i emerytury zaczęły przychodzić na czas. Przestępczość zorganizowana praktycznie zniknęła z ulic rosyjskich miast. Przy okazji nastała koniunktura na surowce. A nowy prezydent nie był schorowanym alkoholikiem, prezentował natomiast nieprzeciętną krzepę fizyczną, co w patriarchalnym społeczeństwie rosyjskim imponowało. Jeszcze bardziej zaimponował, rozprawiając się z czeczeńskim separatyzmem. Obiecał, że terrorystów będzie „topić w kiblu”, i słowa w pewnym sensie dotrzymał. Zrównał Czeczenię z ziemią, po czym odbudował ją za pieniądze rosyjskich podatników, utrzymując tam złodziejski i totalitarny, islamistyczny, ale przynajmniej lojalny wobec Moskwy reżim Kadyrowów. Rosjanie znów mieli takiego przywódcę, jakiego od wieków zawsze sobie życzyli – silnego, zdecydowanego, brutalnego, gdy trzeba.
Oczywiście, wiele w tym było pozorów. Przestępczość zniknęła z ulic, bo przestępcy poszli do służb i polityki. Państwo nie zwalczyło mafii, tylko ją przejęło, i samo się nią w pewnym sensie stało. Rosją przestali rządzić złodziejscy oligarchowie. Przestali rządzić, ale kraść nie przestali. Oczywiście, ci, którzy mieli polityczne ambicje, trafili za kraty, na emigrację, albo na tamten świat, a ich majątek znacjonalizowano. Pozostali dalej mogą kraść i się bogacić, tyle że pod patronatem Kremla. W końcu Putin jest dzieckiem swoich czasów. Nie zostałby prezydentem, gdyby go nie wskazał Jelcyn. Jelcyn zaś, jak wiadomo, był dla rosyjskich oligarchów „ojcem chrzestnym”. Putin kontynuował jego dzieło, tyle tylko, że nie pozwolił oligarchom wejść sobie na głowę.
Nawet pod względem antydemokratycznych zapędów dzisiejszy władca Kremla udanie wszedł w buty poprzednika. Wiadomo przecież, że superprezydencki system w Rosji narodził się po tym, jak Jelcyn „rozstrzelał Biały Dom”. Czyli jak przy użyciu wojska obalił parlament, wymuszając w ten sposób zmianę konstytucji na taką, która wzmacnia władzę głowy państwa.
Z naszej, polskiej i zachodniej, perspektywy najważniejszy jest stosunek Putina do świata. Z jednej strony, stosunek ten ewoluował, z drugiej strony co do zasady się nie zmieniał. Na samym początku Putin szukał porozumienia z Zachodem. Był pierwszym światowym przywódcą, który zadzwonił do Busha z propozycją wsparcia po zamachu na WTC 11 września 2001 r. Dostrzegł okno możliwości dla Rosji, wcześniej krytykowanej za brutalną rozprawę ze zbuntowaną Czeczenią. Teraz Putin mógł próbować przekonywać Zachód, że pacyfikował islamistów słusznie – w końcu walczył z ideowymi pobratymcami talibów. Prezydent Rosji szukał też porozumienia z przywódcami Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji. Jego cele były jasno określone. Chciał zostać przez mocarstwa zachodnie potraktowany jako równorzędny partner. Partner, który ma prawo pacyfikować po swojemu nie tylko wewnętrzną opozycję, ale również „bliską zagranicę”. Ma więc prawo do utrzymywania swojej strefy wpływów. Zachód jednak nie miał zamiaru na to pozwalać. Najpierw udaremnił moskiewską próbę podporządkowania sobie Mołdawii (tzw. plan Kozaka, który zakładał federalizację Mołdawii, został odrzucony przez Kiszyniów za namową Amerykanów), potem poparł pomarańczową rewolucję na Ukrainie, która była próbą pozbycia się rosyjskich wpływów nad Dnieprem. A potem było coraz gorzej. I choć w międzyczasie Moskwa lepiej lub gorzej układała sobie interesy gospodarcze choćby z Niemcami, było jasne, że szeroko rozumiany „kolektywny Zachód” sceptycznie patrzy na imperialne zapędy Kremla.
Dlatego dzisiejsza konfrontacja jest w dużej mierze naturalną konsekwencją polityki Putina w pierwszych latach jego rządów. Zachód nie uznał imperialnych „praw” Rosji do rozpychania się łokciami w regionie? No to Rosja, nie mogąc zrealizować swoich planów narzędziami politycznymi, wkroczyła na drogę wojny. O to w końcu chodzi Putinowi, gdy mówi o potrzebie budowy „świata wielobiegunowego”. Chce nowego koncertu mocarstw. Podziału świata na wielkie imperia, z których jednym (najlepiej najsilniejszym) będzie Rosja. A Zachód albo się na to zgodzi, albo będzie musiał z Rosją walczyć. Raz politycznie, raz militarnie. I tak będzie do końca rządów Putina. ©℗
Maciej Pieczyński
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.