*
Młode eleganckie kobiety w galerii handlowej idą do windy, żeby pojechać „na wyższy level”. Obok dziewczyna do chłopaka po zrobieniu udanych zakupów: „wiesz, jestem megazadowolona”. Nieco dalej dwie nastolatki przekonują się wzajem, która jest dziś bardziej „happy”.
*
Wszechobecność reklam narzucających nam radosne widzenie świata, który można kupić; reklam, które każą nam wierzyć, że uśmiech na naszej twarzy - czasem przypominający religijną ekstazę, czasem orgazm - wywołać może wszystko. Wszystko, do czego damy się namówić.
A więc skosztowanie margaryny, zażycie lekarstwa (przepraszam: „suplementu diety"), otrzymanie pożyczki w banku, wrzucenie do kosza jakiegoś produktu (najnowszy horror firmy „Wawel”: młoda kobieta kupuje czekoladki i zaraz otacza ją agresywna zgraja tańczących; chciałoby się zawołać: dziewczyno, uciekaj!), publiczne puszczanie wiatrów... Oglądając telewizję, można by sądzić, że „wzdęcia” to najgorsze co może nas spotkać i powód do wstydu, natomiast jak już sobie w towarzystwie albo w autobusie puścimy bąka - wstydu nie ma, przeciwnie, wraz z nami cieszą się też inni.
Widok roztańczonych, radosnych, padających sobie w ramiona ludzi po tym, jak kupili tysiące niepotrzebnych rzeczy, zaciągnęli kredyty, które spłacać będą przez dziesięciolecia czy „ubezpieczyli się na życie” - a w istocie podjęli się składania na konto spadkobierców - to zmora tym paskudniejsza, że łudząca nas właśnie uśmiechem.
*
Samo stopniowanie przymiotników, które wyrażają satysfakcję, już nie zadowala. Trzeba się odwołać do „szczęścia”. Ale takiego naj-naj. Samo ogłoszenie: jestem szczęśliwy - nie wystarcza. Trzeba powiedzieć: Jestem przeszczęśliwy! Przedrostek „prze” przed szczęściem to najnowszy wynalazek polszczyzny. Owszem, na wzór takich wyrażeń jak np. przeogromny, przereklamowany, przenajświętszy. A więc - na pozór - zgodny z językową normą. Ale ta sama norma - już poza gramatyką i ortografią - zakładała dotąd przecież, że szczęścia się nie stopniuje. Bo szczęście to szczęście po prostu.
A tu - na dodatek - „przeszczęśliwi” bywamy z tysiąca najbłahszych powodów. Z wygranego meczu, z udanej wycieczki, ze spotkania swego idola…
Trzeba będzie chyba wymyślić jakieś nowe słowo na oznaczenie prawdziwego szczęścia, bo się nam szczęście zupełnie przeszczęściło.
*
„To będzie katalizator, który pozwoli mu się wybić” - mówi sprawozdawca sportowy o sukcesie (skromnym) osiągniętym przez zawodnika (marnego raczej).
Katalizator - słowo rodem z chemii, w której oznacza substancję przyspieszającą chemiczną reakcję - w języku potocznym oznacza przyspieszenie jakiegoś procesu w ogóle. Ostatnio jednak (patrz cytat wyżej) używane bywa przy byle okazji. W znaczeniu już nie przyspieszacza, a przyczyny samej.
Katalizator, który „pozwoli się wybić”? To może chodzi o wybicie szamba? W szambie - faktycznie - zachodzą ostre procesy chemiczne.
*
Reklama - katalizator w procesie formowania się języka. Przyspiesza wchłanianie każdego błędu, który przez swą powszechność staje się szybko normą. Sprytni magicy od reklamy wiedzą jednak, że dobrze, bezpiecznie jest taki błąd - zanim się unormuje - opakować w dowcip.
„Mam smaka na maka!”. Wołają zachęcający nas do kupowania hamburgerów McDonalds. A że powinno się mówić (i pisać): mam smak, a nie: mam smaka? Co z tego. Ta druga forma jest błędna, ale za to modna. Mrugamy więc okiem i robimy - do rymu - swoje.
*
To ja proponuję równie ładny slogan, też bez oglądania się na poprawność języka. „Mam chcice na pice!”.
Kto kupi? Slogan. Nie pizzę. Bo pizzy nie lubię.
*
„Trzeba się mentalnie podnieść”. „Wychodzimy z fizycznego dołka”. „Wygrał z nim fizyczny pojedynek”.
Zdania, które wynotowałem z jednej sportowej transmisji, powtarzane są w wielu z nich na zasadzie stałych powszechnych zwrotów. Bo też korzystają z obecnych w polszczyźnie gotowców semantycznych: podnoszenie się, wychodzenie z dołka, wygranie pojedynku - to wszystko metafory ze sfery walki (walki w ogóle, nie tylko sportowej), przeniesione do języka codzienności.
Funkcjonują w nim nie tylko po to, by był ładniejszy, barwniejszy, ale też by lepiej oddawał emocje. Są na to wystarczająco jasne, przejrzyste, zrozumiałe.
Po cholerę więc dopisywać do nich określenia, które są nie tylko „masłem maślanym”, tautologią, ale i zabijają metaforę jako całość?
*
Podnieść się „mentalnie”? Przecież wiadomo, że nie chodzi o to, że ktoś się przewrócił! „Fizyczny dołek”? Doprawdy, paskudztwo językowe. Na dodatek zbędne, gdy - jak w tym przypadku - pada w kontekście złej formy sportowca, a nie czyjejś depresji. „Fizyczny pojedynek”? Czy trzeba aż tak podkreślać, że „fizyczny” w sytuacji, kiedy jacyś dwaj gracze walczą o piłkę? Przecież to nie jest pojedynek jako taki (np. na szable czy pistolety), a i „psychiczny” też nie.
Psychiczne pojedynki to ja toczę z telewizyjnymi sprawozdawcami od sportu. Na ogół przegrywam. Mentalnie, ale i fizycznie chyba też. Bo często nie mam nawet siły, by sięgnąć po pilota.
*
Nadmiar rodzi chaos, a chaos - w języku - rodzi bełkot.
Maciej Żurawski - były piłkarz reprezentacji - o nowej reprezentacji: „Mamy kręgosłup, który nie schodzi poniżej pewnego wysokiego poziomu”.
No pewnie! Kręgosłup, który zszedł do najniższego poziomu, to ma wąż. A my przed nikim pełzać nie będziemy. Bo już się podnieśliśmy mentalnie z fizycznego dołka.
ADL
Artur D. Liskowacki. Pisarz, publicysta "Kuriera Szczecińskiego".