Czemu o dobroczynności? Bo Anglik pomaga inaczej. Polak popędzi do siedziby Czerwonego Krzyża z torbą jajek i cukru przed Wielkanocą, Anglik wystroi się i popędzi na bal z datkiem w kieszeni. Polak kupi świeczkę Caritasu po niedzielnej mszy, Anglik wstąpi do charytatywnego klubu i przy suto zastawionym stole prawić będzie o tym, co biednemu potrzeba. Polak wyśle SMS-a na wybraną fundację. Anglik… pójdzie na zakupy.
Kup ciuszek
Jednym ze sposobów wspierania wybranej organizacji jest… kupowanie w sklepach z używaną odzieżą. Jednak angielskie sklepy niewiele mają wspólnego z rodzimymi ciuchbudami. Dlaczego? W Wielkiej Brytanii odzież używaną nabywa się w tak zwanych charity shop, czyli sklepach charytatywnych. Obraz polskiego szmateksu nijak ma się do tego, co zastaniecie w Anglii. Charity shop to rzeczywiście sklep. Ubrania eksponowane są na wieszakach, uporządkowane według rozmiarów, często nawet kolorów! Każdy produkt jest wyceniony indywidualnie, rzadkością będą uwielbiane przez niektórych ciuchbudoholików kosze ze wszystkim. Kup ciuszek – owszem, kop ciuszek – niekoniecznie. Nie będzie też kupowania „na kilogramy”. Co nie znaczy, że jest drożej! Kilka funtów wystarczy na niezłe zakupy, kilka złotych nie. Najważniejsze: złotówkami napychamy kieszenie właściciela szmateksu, funty trafią do charytatywnych organizacji, nawet osoby obsługujące nas w tych sklepach to ochotnicy i wolontariusze, nie opłacani pracownicy! Każdy charity shop przekazuje utarg na wybraną organizację. Pomoc otrzymują: szpitale, schroniska dla zwierząt, a nawet hospicja dla koni uratowanych z rzeźni. Oczywiście przy okazji zapychamy szafę ubraniami z Zary, Banana Republic, Top Shop za grosze! Skąd takie cudeńka biorą się w charity shop? Z darów. To, co trafia na półki (nie tylko odzież, także książki, meble, zabawki etc.), pochodzi z darów. Każdy może spakować torbę nienoszonych ubrań i nietrafionych prezentów gwiazdkowych i zanieść do najbliższego sklepu. A uwierzcie, niektórzy pakują do tych toreb całkiem niezłe okazy. Bo czy ktoś pogardzi klasycznym trenczem Burberry za czternaście funtów? Wątpię. Teraz smutna prawda o tym, skąd się biorą ciuchy w Polsce. Wszystko co nie zostanie sprzedane w docelowym charity shop, trafia do ulokowanych w mniejszych miejscowościach outletów. Bez owijania w bawełnę: zrzucają tam resztki. Resztki resztek skupowane są do innych krajów. Czy więc zakupy w polskiej ciuchbudzie to taki niezły interes? Tak, wyłącznie dla właściciela.
Niech żyje bal
Jeśli ktoś nie lubi używanych rzeczy, a chciałby jednak komuś pomóc, zawsze może wstąpić organizacji charytatywnych. Jeśli oprócz chęci pomocy ma całkiem pokaźny majątek i jest nieźle ustawionym życiowo przedstawicielem homo sapiens, najlepiej mężczyzną (!), bramy klubów staną przed nim otworem. Bo w Wielkiej Brytanii sporą popularnością cieszą się tzw. service clubs, czyli kluby służebne. Jednym z najstarszych działających na Wyspach jest Rotary International, klub założony w USA w 1905 roku, ale prężnie działający na całym świecie, także w Polsce (klub zarejestrowany został po raz pierwszy w 1931 roku w Warszawie, w Szczecinie rotarianie działają od 1990 roku). Misją klubu jest służba ponad własne interesy. Członkowie: dobrze sytuowani biznesmeni, przedsiębiorcy, naukowcy, lokalni inwestorzy etc. skupieni są wokół lokalnych społeczności. Na cotygodniowych spotkaniach: lunchach, kolacjach decydują, na jaki cel przeznaczyć pieniądze pozyskane w różnoraki sposób: aukcje, datki, akcje dobroczynne. Niestety, jak to wygląda dokładnie, nie wiem, bo członkiem klubu nigdy nie zostanę, a i pewnie talerza z pieczoną szynką prezesowi nie podam, bo przyszło mi iść przez świat w kobiecym wcieleniu. Z tego co do opinii publicznej trafiło: rotarianie podczas ponadstuletniej działalności na całym świecie pozyskali dwa miliardy dolarów na pomoc potrzebującym. Skoro tak, niech sobie ci klubowicze jedzą, piją, lulki palą. Ba, dopuszczam nawet tańce, hulanki i swawole. Dopóki płynie gotówka – na dobry cel.
Ulica woła o pomoc
Od ponad dziesięciu lat w Wielkiej Brytanii funkcjonują pozarządowe organizacje wspierające także imigrantów. Wiele z nich kieruje swoją pomoc do naszych rodaków. Pojawiają się publikacje w języku polskim, otwierane są domy pomocy dla potrzebujących. Jest to odpowiedź Anglików na szerzące się problemy imigrantów. Niestety, sporą grupę bezdomnych stanowią Polacy: niezdolni do podjęcia pracy, nieznający języka lub oszukani przez firmy pośredniczące w zatrudnieniu. A gdzie bezdomność, tam alkohol, narkotyki, prostytucja. Anglia nie odcina się do imigrantów, co więcej - pomaga ile może. Wiele osób wychodzi bowiem z założenia, że problemy te muszą interesować całą Unię Europejską. Bo otwarcie granic i rynku pracy to czasem za mało. I jest to zupełnie inne oblicze dobroczynności. Bez pompy i nadęcia, bez balu i wyżerki. Wolontariusze wychodzą na ulice i na dworcach, w kanałach, zamkniętych stacjach metra szukają tych, którzy być może nie wiedzą, jak i gdzie lub zwyczajnie wstydzą się o pomoc poprosić. ©℗
Joanna Flis
Na zdjęciu: Sklep charytatywny w Wielkiej Brytanii.
Fot. Wikipedia