Interwencje policji, awantury, komornicze egzekucje, mnóstwo spraw sądowych, wyroków, odwołań, prawne kruczki, legalne i nielegalne działania, a także wyłączenia prądu. Wojenka na ryneczku przy ul. Wilczej w Szczecinie trwa, a końca konfliktu między byłymi kolegami nie widać.
Formalnie wszyscy są wspólnikami i jadą na tym samym wózku, ale w praktyce w różnych kierunkach. Aż trudno uwierzyć, że przed laty stanowili zwartą i solidarną grupę ludzi, która sobie ufała.
Przypomnijmy zatem, jak do tej wojenki doszło. W 2002 roku 48 osób kupiło teren byłych ogrodów działkowych przy ul. Wilczej (5135 metrów kwadratowych), na którym zorganizowało rynek. Jest to jedyne w Szczecinie targowisko, którego teren nie jest dzierżawiony, tylko stanowi własność wspólników. Większość z nich handlowała przedtem na „starym rynku” przy ul. Bandurskiego. Dobrze się znali, dlatego bez problemów uzgodnili, że zakładają spółkę. Wyłonili ze swojego grona prezesa i jego zastępcę, by w jej imieniu nią zarządzali i prowadzili niezbędne inwestycje, w tym budowę piętrowego budynku CH Wilcza, w którym znajdują się dzisiaj punkty handlowe i usługowe.
Atmosfera między wspólnikami była na początku na tyle dobra, że bez większych ceregieli „wyposażono” prezesów spółki w większość udziałów, po to, by bez problemów mogli załatwiać ważne dla wszystkich sprawy. Jedną z kluczowych decyzji w tamtym czasie było oświadczenie dotyczące wyrównania udziałów „po połowie” (między udziałowcami i prezesami), gdy zakończą się już najważniejsze inwestycje. I wtedy po raz pierwszy doszło do konfliktu zakończonego sprawą sądową, którą wnieśli kupcy. Okazało się bowiem, że wspomniane oświadczenie nie spełniało podobno wymogów prawnych i do wyrównania udziałów nie doszło. Linia podziału między prezesami a kupcami stawała się coraz bardziej widoczna.
Marek Osajda
Fot. Dariusz Gorajski
Więcej w magazynowym "Kurierze Szczecińskim" i e-wydaniu z 22 lipca 2016 r.