Rozmowa z Damianem Zielińskim – kolarzem Piasta Szczecin
Na uroczystą galę podsumowującą Plebiscyt Sportowy „Kuriera Szczecińskiego”, która odbyła się w poniedziałek na Zamku Książąt Pomorskich, Damian Zieliński przybył niemal wprost z zawodów odbywających się w Portugalii. Właśnie od tego tematu rozpoczęliśmy naszą rozmowę.
– Według pierwotnej wersji miał pan wrócić z Portugalii do Szczecina we wtorek wczesnym świtem, a naszą nagrodę miała odebrać małżonka, będąca wiceprezesem Piasta. Bardzo mile zdziwił nas pan zatem swoją obecnością.
– Bardzo chciałem być obecny na rozdaniu nagród waszej redakcji, choć nie wiedziałem czy znajdę się w czołowej dziesiątce, a jeśli tak, to na jakiej pozycji. Po cichu liczyłem jednak na sukces i postanowiłem zrobić wszystko, by wrócić do domu na poniedziałek. Szansa pojawiła się w niedzielę wczesnym popołudniem, przed moim ostatnim finałowym startem, gdy w internecie znalazłem wolne miejsce w samolocie z Lizbony do Berlina. Problem był w tym, że z Anadii, gdzie startowaliśmy, nie było połączenia do Lizbony. Trener polskiej kadry średniodystansowców Jacek Kasprzak zaoferował jednak swoją pomoc, mówiąc, że pożyczy prywatny samochód, jeśli znajdę kierowcę. Za kółkiem zgodził się usiąść kolega kolarz, Adrian Tekliński. Po finale musiałem się błyskawicznie spakować i na pokonanie 230-kilometrowej trasy miałem półtorej godziny, a za kółkiem zmienialiśmy się z Adrianem. Zdążyłem na samolot dosłownie w ostatniej chwili na rutynową kontrolę, lecz zabrakło już czasu na choćby najdrobniejsze zakupy w sklepiku na lotnisku. Szczęśliwie wylądowaliśmy w Berlinie, stamtąd busem przyjechałem do Szczecina, a w domu byłem o godzinie wpół do trzeciej w nocy z niedzieli na poniedziałek. Od razu się położyłem i spałem do godziny 13. Byłem po prostu zmęczony, bo 3-dniowe zawody rozpoczynały się już o godzinie wpół do dziesiątej i musiałem wstawać o siódmej rano.
– Prosimy o parę słów na temat zawodów w Portugalii.
– Nie pojechałem na zgrupowanie kadry narodowej z klubowymi kolegami, Kamilem Kuczyńskim i Maciejem Bieleckim, więc aby utrzymać kontakt z rowerem, przed dwoma tygodniami wybrałem się na zawody do Szwajcarii, a ostatnio do portugalskiej Anadii. Były tam zawody Trofeu Litorio Marquez z cyklu o Grand Prix, w których nie startowała europejska czołówka, lecz sporo zdolnych kolarzy młodego pokolenia i poziom był stosunkowo wysoki. Zwyciężyłem w sprincie, a w keirinie byłem trzeci, co jak na obecny etap jest sporym sukcesem, bo jestem w trakcie budowania bazy i pracuję nad siłą i wytrzymałością, całkowicie pomijając elementy szybkościowe. Osiągam więc rezultaty średnio o pół sekundy gorsze od moich normalnych. Mimo tego, w sprincie nikt mi nie dorównał, a w keirinie mogło być jeszcze lepiej, lecz źle taktycznie rozegrałem wyścig o medale.
– Kiedy zakończył pan poolimpijski odpoczynek?
– Przeznaczyłem sobie 6 tygodni na wypoczynek, ale dodam, że aktywny. Doszło nawet do tego, że dla zabawy ścigałem się na torze z amatorami. Prowadziłem też zajęcia z dziećmi i młodzieżą na torze kolarskim oraz w… lesie, w ramach akademii kolarskiej mego imienia, gdzie w pewnym momencie musiałem z konieczności pracować na zastępstwie jako trener.
– Jakie są plany na Boże Narodzenie i sylwestra?
– Święta spędzę tradycyjnie w domu rodzinnym w Szczecinie, tym razem rotacyjnie u teściów. Sylwestra też zapewne spędzę domowo, jak to się dzieje od pięciu lat, gdy urodziły się moje ukochane bliźniaczki: Lena i Victoria. Łobuziaki, a każda ma inny charakter i chce dominować. Ciągnie je na rower, do pływania i na gimnastykę.
– Wspomniał pan o sportowych początkach swoich bliźniaczek. A jakie były pańskie pierwsze sportowe kroki?
– Trenowałem judo w hali przy torze kolarskim, ale przyznam szczerze, że nie wiem, jaki to był klub. Na pobliski tor przeniosłem się stosunkowo późno, bo kolarstwo zacząłem trenować dopiero w wieku 15 lat.
– Jak ocenia pan swoje sportowe osiągnięcia w kończącym się roku?
– Zaczęło się obiecująco, bo od zwycięstwa w sprincie w generalnej punktacji Pucharu Świata sezonu 2015/2016. W najważniejszych zawodach były zaś miejsca w ścisłej czołówce, lecz jest ten niedosyt, że zabrakło medalu, choć trzeba też dodać, że nie byłem typowany na medalowego pretendenta. W mistrzostwach świata w Londynie w sprincie uplasowałem się tuż za podium na czwartym miejscu. Natomiast podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro, które były gwoździem sezonu, po dwóch nieudanych konkurencjach, czyli sprincie indywidualnym oraz drużynowym, podświadomie chciałem coś zwojować w keirinie. Przed igrzyskami nie nastawiałem się na jazdę za motorem, ale później właśnie tam dostrzegłem swoją szansę. W 6-osobowym finale jest dużo więcej przypadkowości i loterii niż w sprincie, a także miejsce na rozgrywki taktyczne. Moim pechem było jednak to, że pamiętny finałowy bieg dwukrotnie powtarzano i to bez dyskwalifikacji winowajców falstartu. Za każdym razem ustawiałem się za Niemcem, by w odpowiednim momencie zaatakować. Przy trzecim starcie grupa wiedziała już jaki mam plan i gdy wyskoczyłem w krytycznym momencie, nie udało mi się już schować na koło, bo jeden z rywali zniweczył ten zamiar. W tej sytuacji zdecydowałem się od razu zaatakować, lecz mając w nogach dwa poprzednie, przerwane przed chwilą biegi, nie zdołałem dowieźć medalowej lokaty do mety.
– Czy teraz, z perspektywy kilku miesięcy, żałuje pan, że tak szybko rozpoczął atak w finale jazdy za motorem?
– Żałowałbym, gdybym nie zaatakował. To była wtedy potrzeba chwili. Musiałem podjąć to ryzyko i postawić wszystko na jedną kartę! Alternatywą była jazda w ogonie 6-osobowego peletoniku. Grupa jechała wtedy z prędkością około 70 kilometrów na godzinę, więc aby wyprzedzić wszystkich, trzeba by nadrobić blisko 10 metrów, a w praktyce więcej, bo atakuje się po zewnętrznej toru. To było zadanie niewykonalne, bo rowerem nie da się pokonywać barier szybkości, jak udało się samochodem na trasie: Anadia – Lizbona. Ryzyko było konieczne, a w sporcie często trzeba je podejmować. Nie bez podstaw powstało przysłowie, że kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa…
– Dziękujemy za rozmowę. ©℗
(mij)