„Przebieżka à rebours” - taki tytuł nosił tekst szóstego Dyktanda Uniwersyteckiego na Uniwersytecie Szczecińskim. Wygrał je Jakub Zaryński. Drugie miejsce zajęła Monika Kołacz, na podium znalazła się także Alicja Małaszczycka.
Zmagania z językiem polskim to pomysł prof. Ewy Kołodziejek z US.
- W większości ośrodków akademickich są dyktanda, jestem również członkinią jury dyktanda ogólnopolskiego i pomyślałam sobie, że czegoś brakuje na naszym uniwersytecie. Podchwycono ten pomysł. Usłyszałam: "Świetnie, robimy to" - tak o genezie swojego idei opowiada prof. Kołodziejek. I przyznaje: - Wszyscy, którzy układają dyktanda, przeglądają słowniki i szukają słów najtrudniejszych z możliwych. Ja zawsze układam dyktando z doktorem Rafałem Sidorowiczem, z którym prowadzę Poradnię Językową. Zwykle jest to tak: jedno z nas pisze, drugie utrudnia.
Prof. Kołodziejek ocenia, że z reguły największym wyzwaniem dla uczestników imprezy jest pisownia wyrazów obcych. Bo choć często używamy ich w mowie, to nie zawsze zastanawiamy się, jak je zapisać. W dyktandach najczęściej udział biorą udział ludzie młodzi. Pytana o to, czy rosnąca rola mediów społecznościowych i ekspansja kultury obrazkowej sprawia, że z naszymi umiejętnościami językowymi jest coraz gorzej, odpowiada tak: - Nie mogę powiedzieć, że z roku na roku jest coraz gorzej. Z roku na rok jest inaczej. Język się zmienia, przeobraża. Może sprawność językowa młodych osób jest mniejsza, ale nie winię o to te osoby, tylko fatalny system edukacji od przedszkola do wyższych studiów, w którym nie zwraca się uwagi na jakość polszczyzny, tylko realizuje się program, głównie program historii literatury, historii kultury. Na szczęście na uczelni mamy kulturę języka polskiego na wszystkich kierunkach humanistycznych.
Dla każdego, kto chce doskonalić swoje kompetencje językowe, prof. Kołodziejek ma jedną fundamentalną radę: czytać, czytać, czytać. Całe teksty, a nie ich fragmenty czy streszczenia.
Po zakończeniu dyktanda porozmawialiśmy z jego uczestnikami.
- Tekst był ciekawy i zabawny - ocenił na gorąco Bogumił.
- Najtrudniejszy był tytuł, w którym było francuskie sformułowanie - mówił Patryk Markowski. - Chciałbym kiedyś pojechać na ogólnopolskie dyktando, które odbywa się co dwa lata.
Emma Dekert stwierdziła, że dyktando to była świetna zabawa. Dla niej największym wyzwaniem były słowa francuskie.
- Jeszcze chodzę do liceum. Możliwe, że będę studiować polonistykę - dodała.
- Było przyjemnie. Można nauczyć się nowych słów. A poza tym można zarobić - powiedział z uśmiechem Nicolas Maciejewicz. - Uważam, że powinno być więcej słów staropolskich zamiast neologizmów, ale co tam, było dobrze.
Uniwersytecki Mistrz Ortografii otrzymuje 3 tys. zł. Wicemistrz - 2 tys., drugi wicemistrz - 1 tys.©℗
Alan Sasinowski
Jako że chciałem uchodzić za superdżentelmena, postanowiłem pomóc pewnej przeuroczej szczeciniance i zabrać na spacer jej ponadpiętnastoipółletniego psa. Na co dzień nie ulegam takim prośbom, wolę grać na Xboksie lub testować half-pipe’y w skateparku. Ale sąsiadce niepodobna odmówić, zwłaszcza że sprzedała mi okazyjnie meble w stylu fin de siècle.
Sąsiadka uwielbia psy, szczególnie takie rasy, jak beagle i chihuahua, ale sama ma yorkshire terriera. To wesoły piesek o imieniu Guzik, dość powolny, choć wciąż nieobliczalny, niby stary, ale młody duchem. Poszliśmy więc z Guzikiem nie najłatwiejszą trasą w stronę ulicy Axentowicza. Zrazu szedł powoli, człapu-człapu, ale potem nabrał hiperprędkości. Od lat niedosłyszał, więc nieomalże wpadliśmy pod ciężarówkę cysternę, która z hurgotem usiłowała wyprzedzić autochłodnię. Na Drodze Siedmiu Młynów Guzik poczuł wiosnę. Z impetem wbiegł w rzeżuchę i anżelikę, wytarzał się w chabrach, po czym oprószony wielokolorowym pyłkiem zerwał się ze smyczy i zniknął w burzanie. Ożeż ty, urwisie! W okamgnieniu zanurzyłem się w morzu traw, a w głowie już układałem poszukiwawczy anons do gazety „Jak Pies z Kotem”. Nagle południowo-wschodni wiatr przyniósł donośne „hau, hau”. To z pszenżyta rosnącego nieopodal mały hultaj szczekał na czarno-białe hajstry lecące po szarogranatowym niebie. Nie brzmiało to jak sonata Księżycowa Beethovena, głos był schrypiały i rzężący, ale pobrzmiewały w nim nutki hurraoptymizmu.
Tak więc zamiast spokojnego spaceru wyszła nam megaprzebieżka na odwrót, bo to ja się schodziłem, zhasałem, wręcz zharowałem. Za to Guzik – pełny chillout! Jednakże nie srożę się i chętnie spacer powtórzę niejeden raz, więc - au revoir, mój druhu!