Środa, 24 kwietnia 2024 r. 
REKLAMA

Ta historia jest wielkim, drążącym pytaniem

Data publikacji: 13 czerwca 2019 r. 18:39
Ostatnia aktualizacja: 14 czerwca 2019 r. 15:48
Ta historia jest wielkim, drążącym pytaniem
 

Rozmowa z Anną Fryczkowską, autorką nominowanej do Nagrody Gryfia powieści „Równonoc"

- W 1998 i 1999 roku w województwie zachodniopomorskim w tajemniczych okolicznościach zniknęło czterech chłopców, mieszkańców niewielkich miejscowości – przypadki były w znacznym stopniu podobne do siebie... Intryguje mnie dlaczego sięgnęła pani do historii sprzed dwóch dekad. Przecież ludzie znikają bez śladu każdego dnia. Jak Pani trafiła właśnie na tę czwórkę – w wyniku długich poszukiwań, przez przypadek, a może ci chłopcy „byli" z Panią od dawna, tylko czekała Pani na odpowiedni moment, by o nich opowiedzieć?

- Od zawsze czytałam serię Na F/Aktach wydawnictwa Od Deski Do Deski. Uwielbiam ten niezdefiniowany gatunek – ni to powieść, ale na faktach, ni to reportaż, ale mocno fabularyzowany, taki miks, dość popularny w USA, u nas niemalże nieobecny.

Gdy więc wydawnictwo Od Deski do Deski zwróciło się do mnie z pytaniem, czy wezmę udział w tej serii, nie mogłam spać z wrażenia, tym bardziej że zaraz przedstawili mi listę kilkunastu wstępnie już zdokumentowanych tematów, z których jeden uderzył mnie od razu, w sam środek brzucha. Dwadzieścia lat temu zaginęło czterech nastolatków, podobnych fizycznie, w tym samym wieku, wszyscy w odległości niecałych dwóch godzin jazdy samochodem od siebie, nad wodą, wszyscy w marcu, w ciągu roku. Żadnego z nich nie odnaleziono do dzisiaj. Kiedy to przeczytałam, miałam dreszcze. Bo ta historia jest jednym wielkim, drążącym pytaniem. Czy zniknięcia miały coś wspólnego ze sobą? A może jednak był to ciąg tragicznych przypadków? Ale przy tylu zbieżnościach możliwe jest przecież, że zaszło przestępstwo? W takim razie kto jest sprawcą? I pytanie najbardziej podstawowe: Czy chłopcy jeszcze żyją?

A do tego rzecz się działa w latach 90., ostatnich takich bez monitoringu, internetu, telefonów komórkowych, tak niedawno, a tak zupełnie inaczej...

Długo się przyglądałam tej historii, a potem siadłam i napisałam rzecz niemal od razu. Tytuł, „Równonoc", też urodził się niemal natychmiast. Oni wszyscy zaginęli w okolicach wiosennej równonocy, ale chodziło mi też o tę dwoistość: rozpacz kontra nadzieja, życie kontra śmierć, walka kontra godzenie się ze stratą, wszystkiego po równo.

- Co szczególnie zapamiętała Pani ze zbierania materiałów? Co zrobiło na Pani najmocniejsze wrażenie?

- Każde ze spotkań, każda z rozmów przy tej książce była jak uderzenie obuchem. Cierpienie, niewiadoma, oczekiwanie, rozpacz, nadzieja – huśtawka emocjonalna, nieprzerwana. Najdziwniejszy jednak był dla mnie risercz związany z jasnowidzami. Jak wiadomo, przy sprawach zaginięć jasnowidze uaktywniają się najbardziej. Ci najbardziej znani, medialni, robią na tym kokosy, bo zrozpaczone rodziny, chwytające się każdego skrawka nadziei, płacą im setki, tysiące złotych, a w zamian otrzymują wskazówki typu: „Poszukiwany nie żyje, leży w ciemnym miejscu, niedaleko cieku wodnego". Cóż, grób na ogół jest ciemnym miejscem i wszystko leży niedaleko jakichś cieków wodnych, nie jest to więc żadna wskazówka.

Z jasnowidzami od tamtej pory mam trochę jak z niektórymi politykami. Kiedy ich słucham, zastanawiam się: Kłamiesz dla kasy czy naprawdę wierzysz, w to co mówisz? A jeśli kłamiesz z rozmysłem, to jak się czujesz patrząc na tych, którzy z nadzieją spijają każde słowo z twoich ust? Dobrze ci z tym, czy jednak sumienie troszkę uwiera?

- Postaci matek – kobiet jednocześnie zrozpaczonych, walczących, wątpiących, bezradnych i nieustępliwych, trwających w rozpaczy, ale i nadziei przez lata – zapamiętujemy na długo. Matki są niewygodne dla otoczenia, który wybiera zapomnienie, obojętność?

- Mogłam napisać tę książkę od strony ojców, rodzeństwa, od strony samych zaginionych, od strony sprawcy, mogłam też zrobić klasycznego trzecioosobowego wszechwiedzącego opowiadacza, ale w zamian wymyśliłam dziennikarkę, której zwierzają się matki zaginionych chłopców. Mówią akurat tyle ile chcą, ile uważają za ważne, mówią o tym, co najbardziej bolało i co najlepiej zapamiętały. To opowieść filtrowana przez ich emocje.

- W książce nie znajdziemy ojca – bohatera, jak z amerykańskich filmów, walczącego o odzyskanie dziecka, o zwycięstwo sprawiedliwości. W realnym świecie nie ma takich mężczyzn?

- W popkulturze, w kulturze w ogóle, lubimy topos ojca–bohatera, choć w tak zwanym realu widzę przede wszystkim matki–bohaterki, bohaterki na różne zresztą sposoby, niektóre ciche i – wydawałoby się – zwyczajne. Ale w „Równonocy" opisałam także jednego ojca, pełnego wiary w porządek wszechświata pana, który szukanie zaginionego uważa za sprzeciwianie się woli Boskiej, a on przecież Bogu ufa. Nie mówię, że bliska mi jest taka postawa, ale jest ona swoistym bohaterstwem, prawda?

 - Podsuwa Pani czytelnikom jedno z możliwych rozwiązań zagadki. Nie ma Pani jednak pewności co do niego, prawda? A może jednak...?

- Zastanawiałyśmy się z niesamowitą wolontariuszką z organizacji „Missing. Zaginieni", Renatą Waligórską, która bardzo ofiarnie zajmowała się zaginięciami marcowych chłopców, nad zbieżnościami w ich historiach. I tak: nie mam pojęcia, czy osoba, którą opisuję, była sprawcą. Wiem jedno: ta osoba, jako jedyna znała przynajmniej dwóch zaginionych. To ważny trop, choć zupełnie nieoczywisty, jak wszystko w Równonocy.

Bardzo zresztą dumna jestem z tego rozdziału, który istnieje w tej opowieści trochę jak oddzielna opowieść o nieprzyjmowaniu zła do wiadomości.

- Dramat rodzin zderza się z bezdusznością machiny, nazwijmy to, urzędniczej. W książce wspomina Pani też o różnicach w procedurach poszukiwawczych wtedy i dziś. Czy wierzy Pani, że w 2019 roku chłopcy mieliby większe szanse zostać odnalezieni, a ich najbliżsi czuliby, że zrobiono wszystko?

- Procedury procedurami, ale zawsze zależy, na jakiego człowieka się trafi. Pomocnego i empatycznego, czy też spychającego odpowiedzialność rutyniarza. Fakt, że teraz zaginionych szuka się nieco łatwiej, bo niemal wszędzie mamy kamery, nastolatki nie rozstają się z komórkami, które łatwo namierzyć, mamy też media społecznościowe, gdzie zdjęcie zaginionego powiela się w parę sekund w tysiącach kopii. Dziś więc pewnie łatwiej byłoby szukać moich marcowych chłopców. Ale ciągle nie jestem pewna, czy byśmy ich znaleźli, bo przecież, mimo całej tej techniki, nadal kilkaset zaginięć rocznie w Polsce pozostaje niewyjaśnionych. Ani człowieka, ani ciała. Kiedy o tym myślę, znowu mam dreszcze.

- No właśnie... Dreszcze... Ile czasu dochodzi się do siebie po napisaniu takiej książki? Bo przyznam, że po przeczytaniu - długo.

- Kiedy oddałam „Równonoc" wydawcy, poczułam pustkę. Niby ta „depresja poporodowa" to rzecz zwyczajna po napisaniu książki, ale kończąc tę powieść, tym samym kończyłam wielomiesięczne obcowanie z cudzą traumą, stratą, więc z dnia na dzień zrobiło się we mnie za dużo miejsca na moje własne emocje.

Zaraz potem pojechałyśmy z córką na wakacje. Mamy taki zwyczaj, że co roku zwiedzamy polskie miasta, wtedy trafiłyśmy do Płocka. Upał przeplatany burzami, wichura waląca piaskiem w oczy, grzmoty i ulewy, potoki płynące ulicami, to była pogoda akurat na ten stan ducha. I w tym wszystkim my, jak to w podróży, trochę bezdomne i trochę bezbronne. Wróciłyśmy stamtąd wysmagane wiatrem, wysypując sobie piach z załomów ubrań, a do tego, między burzą a burzą, złowiłam tam pomysł na nową książkę, też trochę opartą na faktach. I od razu życie zrobiło się pełniejsze. No dobrze, to trywialne porównanie, ale z pisaniem jest trochę jak z mechanizmem alkoholowym – klina klinem.

- Czyli sakramentalne pytanie: „Czy pracuje Pani nad nowa książką?" mogę sobie w tym momencie darować. Zapytam za to co Pani sądzi o nagrodach literackich – są potrzebne?

- W Polsce wydaje się co roku ponad 30 tysięcy premier literackich i nawet ktoś taki jak ja, kto na śniadanie, obiad, kolację żywi się literaturą, nie ma pojęcia jak odsiewać ziarno od plew, bo przecież tych plew jest niestety większość. Recenzji w prasie coraz mniej, blogi – w większości mało wiarygodne, bo chwalą wszystko jak leci, zajawki na okładkach wieszczą same arcydzieła. Nominacje, nagrody są więc bardzo ważnymi wskazówkami do potencjalnych zachwytów albo przynajmniej do głębokich zadziwień. Co roku śledzę więc pilnie nominacje do Gryfii, do Nike, do Gdyni, do innych nagród, i są dla mnie ważnym kompasem w wyborach czytelniczych.

- Dziękuję za rozmowę.©℗

Berenika Lemańczyk

 

 

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA