Mimo pandemii COVID-19, sezon turystyczny spełnia oczekiwania kwaterodawców w Kołobrzegu. Od kilkunastu dni tak zwane obłożenie szacowane jest na poziomie 99 procent. Potwierdzają to właściciele pensjonatów, u których telefony z pytaniami o wolne miejsca noclegowe dosłownie się urywają. Pełnię sezonu zauważają też ratownicy czuwający nad bezpieczeństwem osób zażywających morskich kąpieli.
Na plażach są dosłownie tłumy – i to od rana aż do późnego popołudnia. Wieczorami natomiast ręce zacierają właściciele restauracji. W ciągu dnia na brak klientów nie narzekają w niewielkich punktach gastronomicznych. Jak co roku, tak i teraz nie gaśnie popyt na ryby. W smażalniach niemal cały czas są klienci, mimo iż w tym roku ryby są wyjątkowo drogie. Powodem nie jest jednak wysoka cena zakupu surowca, a marże sięgające kilkuset procent. Tak jest między innymi w Kołobrzegu.
Najwięcej pieniędzy wydać trzeba w tych smażalniach, z których widok rozpościera się na Bałtyk. Nieco mniej w lokalach oddalonych od nadmorskiej promenady. Na cennikach wywieszonych wewnątrz smażalni ceny podawane są na wszelki wypadek za 100-gramowe porcje. Gdyby były podawane w kilogramach, zapewne sporo osób rezygnowałoby z zamówienia. A tak, otwierają szeroko oczy, a następnie nie mniej szeroko portfele, dopiero przy kasie. Nic dziwnego, bo w jednej z najsłynniejszych kołobrzeskich smażalni ryb dorsz kosztuje 108 zł za kilogram. Aby poczuć jego smak, porcja musi ważyć minimum 30 dag. Czteroosobowa rodzina odchodząc od lady z rybami, frytkami, surówką i łykiem picia zostawia w lokalu ponad 200 zł.
– Poszliśmy do smażalni z żoną, bo trudno wyobrazić sobie pobyt nad morzem bez zjedzenia świeżego dorsza. Był pyszny, ale cena to istny obłęd – mówi Bogdan Dragun, który do Kołobrzegu przyjechał na kilkudniowy wypoczynek z Terespola.
Turysta jedząc dorsza nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie jest to już tak jak przed laty ryba prosto z kutra. Trwa okres ochronny tego gatunku i w smażalniach dostać można najczęściej dalekomorskie odmiany, które dostarczane są do punktów gastronomicznych w formie głęboko mrożonej.
W nadmorskich punktach oddalonych nieco od kulinarnych centrów, rozmrożonego i usmażonego dorsza kupić można po 89 zł za kilogram, ale to i tak spory wydatek. Łosoś smażony kosztuje 130 zł za kilogram, a turbot od 129 zł do 156 zł za kilogram. Nieco tańszy jest halibut, za którego zostawić trzeba 130 zł.
Najtańszy w cennikach figuruje śledź, ale o prawdziwej taniości tego gatunku w zachodniopomorskich smażalniach ryb mowy raczej być nie może. Zapłacić trzeba za niego aż 59 zł za kilogram, co zważywszy na fakt, że gatunek ten poławiany jest między innymi na paszę dla zwierząt, po prostu nie mieści się w głowie.
Właściciele nadmorskich smażalni nie mają sobie jednak nic do zarzucenia. Ceny kształtuje popyt, a na jego brak narzekać nie mogą.
– Sezon wakacyjny to tak naprawdę zaledwie dwa miesiące, w trakcie których możemy porządnie zarobić. A pamiętać trzeba o tym, że nasze punkty musimy utrzymać przez cały rok – mówią.
A turyści? Na wysokie ceny narzekają, ale i tak zapowiadają, że gdy następnym razem przyjadą nad morze, bez smażonej rybki się nie obejdą. ©℗
Tekst i fot. (pw)