Trailer „Historii Roja”, pierwszego fabularnego filmu o Żołnierzach Wyklętych, sprawił, że z zażenowania ukryłem twarz w dłoniach. Te przestylizowane strzelaniny, ci dziarscy chłopcy wznoszący w kościele patriotyczne okrzyki… Sam film, który kilka dni temu miał telewizyjną premierę, choć mocno ułomny, wart jest jednak obrony. Zwłaszcza że jego problemem są warsztatowe braki, a nie to, że, jak chcieli krytycy reżysera Jerzego Zalewskiego, zasila go „kibolska” wizja patriotyzmu.
„RÓJ”, Mieczysław Dziemieszkiewicz (za mało charyzmatyczny Krzysztof Zalewski), w 1945 roku wstąpił do Narodowego Zjednoczenia Wojskowego po tym, jak radzieccy żołnierze zabili mu brata. Mieczysław miał wtedy 20 lat. Walczył z ubecją i milicją, na czele partyzanckiego oddziału, aż do roku 1951. Zginął zastrzelony podczas zasadzki.
Pierwsza połowa filmu jest klęską, od której krwawią oczy. Nadaje się tylko do radykalnego przemontowania. W ogóle nie wiadomo, o co tu chodzi. Kolejnych scen nie łączy żaden ciąg przyczynowo-skutkowy, jedna akcja partyzantów miesza się z drugą, nie znamy motywacji postaci, główny bohater ginie w tłumie innych partyzantów, panuje kompletny chaos, także stylistyczny – brutalny realizm zderza się z baletem śmierci. Od samego początku broni się tylko Piotr Nowak jako ubek Wyszomirski – wyrazisty, podły, ale mający w sobie knajacki wdzięk.
Im dalej, tym lepiej, opowieść staje się bardziej przejrzysta, reżyser odnajduje właściwy ton. I w przekonujący sposób ukazuje tragizm żołnierzy podziemia niepodległościowego. Coraz bardziej autystycznemu i radykalnemu „Rojowi” przeciwstawia kapitana Zbigniewa Kuleszę, „Młota” (niezły Mariusz Bonaszewski), który decyduje się ujawnić bezpiece i wyjaśnia partyzantom, że skazują siebie na pozbawioną sensu śmierć. „Historia Roja” opowiada także o kompletnym odklejaniu się od rzeczywistości żołnierzy podziemia. W jednej ze scen „Rój” rozprawia o walce w mieszkaniu swojego znajomego. W tle gra radio i podekscytowany spiker komentuje mecz piłkarski – życie jest już zupełnie gdzie indziej niż „Rój”. Gdy pod koniec swojej działalności Dziemieszkiewicz i jego kompan okradają bank i w ramach samousprawiedliwienia kompan ów wznosi patriotyczny okrzyk, pracownicy i klienci banku komentują to lodowatym milczeniem. Dokładnie takim samym milczeniem chłopi odpowiedzieli na agitację partyjnego aparatczyka zaraz po wojnie, w jednej z pierwszych scen. Wyklęci w 1951 roku byli w pragnącym przede wszystkim normalności polskim społeczeństwie ciałem obcym – tak jak komuniści kilka lat wcześniej. Ta nieprzyjemna analogia między żołnierzami podziemia a komunistami to naprawdę objaw kibolskiego prymitywizmu?
Inna sprawa, że tak, „Historia Roja” oferuje nieco grzesznej przyjemności. I bardzo dobrze. Czekało się na film, w którym sowieccy najeźdźcy i ich namiestnicy będą rozstrzeliwani, rozrywani granatami, w którym chociaż przez moment to oni będą przegrywać, a ich przeciwnicy, chłopcy z lasu, pozostaną nieugięci, będą mieli swoje momenty chwały, zanim w ubeckich katowniach zmienią się w skrwawione mięso. Podobną przyjemność dawały „Bękarty wojny”, w których Żydzi znęcali się nad nazistami.
Cóż, pierwsze koty za płoty. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że Żołnierze Wyklęci zasługują na lepszy film, jednocześnie jednak nie mam poczucia, że Zalewski ośmieszył temat. Zresztą i tak w normalnym kraju „Historia Roja” nie byłaby pierwszym filmem o Wyklętych, tylko jednym z wielu – bo w ciągu tych dwudziestu sześciu lat powstałoby pięć obrazów wysławiających żołnierzy podziemia, ze cztery rozliczeniowe dramaty o ich zbrodniach popełnianych na mniejszościach etnicznych i ze dwa arcydzieła wymykające się prostym ideologicznym schematom. Od normalności dzieli nas jednak jeszcze pewna odległość… ©℗
A. SASINOWSKI