Sobota, 23 listopada 2024 r. 
REKLAMA

Zadzwoń do Saula. Warto

Data publikacji: 29 sierpnia 2020 r. 17:13
Ostatnia aktualizacja: 29 sierpnia 2020 r. 17:13
Zadzwoń do Saula. Warto
 

Jeden z wielu komplementów, jakimi można obdarzyć serial „Zadzwoń do Saula”, brzmi tak: to co wszędzie indziej byłoby nudne, tutaj jest fascynujące. W opowieści o prawniku z miasteczka Albuqerque, przynajmniej do pewnego momentu, właściwie niewiele się dzieje, a jednak śledzi się ją z wręcz fizycznym napięciem. I na długo zapamiętuje.

„Zadzwoń do Saula” wypączkował z opowiadającego o przemianie nauczyciela chemii w okrutnego bandytę serialu „Breaking Bad”, przez wielu widzów uznawanego za najlepszą produkcję współczesnej telewizji. Saul Goodman był tam barwną postacią drugoplanową, wyszczekanym upadłym adwokaciną już prawie niczym nieróżniącym się od przestępców, których reprezentuje. W świecie „Breaking Bad” pełnił funkcję wentylu bezpieczeństwa, błazna – jego szarże pozwalały odpocząć od dominującej, coraz bardziej ponurej, tonacji serialu. Zrobienie z takiego klauna głównego bohatera wydawało się niezwykle ryzykowne. Ale powiodło się i to jak!

Podobnie jak „Breaking Bad” „Zadzwoń do Saula” opowiada o transformacji: cofamy się o kilka lat w stosunku do wydarzeń z tego pierwszego serialu, aby dowiedzieć się, jak poczciwy w sumie Jimmy McGill, który mecenasem został dzięki korespondencyjnemu kursowi, przeobrazi się w cynicznego Saula Goodmana. Ważną rolę w tym procesie odegra jego starszy brat, człowiek bliski obłędu, a jednocześnie szanowany i pryncypialny prawnik, który nie potrafi potraktować poważnie kariery Jimma. Jest jeszcze jedna metamorfoza. Ulubieniec widzów z „Breaking Bad”, flegmatyczny cyngiel kartelu narkotykowego, Mike. W „Zadzwoń do Saula” jest jeszcze skromnym parkingowym, skupionym na swojej wnuczce i na tym, żeby nie wrócić do chlania. Jego postać obsługuje sensacyjną warstwę filmu, tę ze strzelaninami i wojnami gangsterów na amerykańsko-meksykańskiej granicy, warstwę, która dopiero z czasem nałoży się na dzieje Jimmy’ego.

O hipnotycznej mocy serialu decyduje kilka ważnych rzeczy i jedna sprawa zupełnie fundamentalna. Zacznijmy od rzeczy ważnych. Bob Odenkirk jako Jimmy wychodzi cało z sytuacji niemal beznadziejnej – wydobywa z postaci komediowej człowieka kruchego, powikłanego, maskującego bezczelnością liczne deficyty. Dodajmy, że w tym przedsięwzięciu Odenkirk ma przeciwko sobie własną fizjonomię, na pierwszy – i drugi – rzut oka wydaje się bowiem, że jego charakterystyczna twarz trzecioligowego kabareciarza stworzenie tak złożonego bohatera uniemożliwia. Ani o krok nie ustępuje mu Rhea Seehorn jako jego dziewczyna, Kim Wexler łączącą w sobie wielką ambicję i wielką wrażliwość – i coś jeszcze, co będzie odsłaniało się na naszych oczach w trakcie trwania opowieści. Dawno nie widziałem tak dobrze napisanej roli kobiecej, tak wielowymiarowej, dalekiej od sztampy „silnej babki walczącej o swoje w świecie mężczyzn”. W tle też sporo się dzieje. Warto zwrócić uwagę na wiecznie uśmiechniętego, czarującego psychopatę Lalo Salamancę. Gra go Tony Dalton.

Druga kwestia. Kadry. Tu nie ma przypadkowych ujęć – czasami historia jest opowiadana po bożemu, czasami kamera zostaje ustawiana nietypowo i wtedy obserwujemy bohaterów z perspektywy przedmiotów, i wszystkie te ruchy są uzasadnione. Najbardziej banalne sytuacje są pokazane w taki sposób, że przykuwają uwagę, zachęcają do kontemplacji. Fabuła rozwija się nieśpiesznie, ale to nie przeszkadza, bo mamy okazję nacieszyć się detalami.

Kolejny atut serialu to precyzja scenariusza. Każdy wątek jest po coś, wszystkie elementy się ze sobą zazębiają, błahe wydarzenia z, powiedzmy, odcinka trzeciego pierwszej serii okazują się nagle niesłychanie ważne w piątym odcinku serii czwartej. Niektóre sceny opowiadają tak złożoną, pełną znaczeń historię, że w innych telewizyjnych produkcjach można by wypełnić nią cały długi sezon. Taka jest na przykład scena z umierającą matką McGillów i z subtelnym interakcjami braci podczas jej śmierci i tuż po niej.

I tu dotykamy sprawy fundamentalnej. Twórcy „Breaking Bad” i „Zadzwoń do Saula” (na czele z Vince’m Gilliganem) są kimś więcej niż dobrymi psychologami. Zdają się mieć niezły wgląd w duszę, taki, jaki mieli najwybitniejsi prozaicy, na przykład Tołstoj. Szybko, bardzo szybko ulegamy złudzeniu, że oglądamy nie filmowych bohaterów, ale ludzi, bliźnich, bliskich nam w swoich iluzjach, sprzecznościach, komicznym samozakłamaniu, ale i w determinacji, w niespodziewanych momentach chwały. W zestawieniu z ich wewnętrzną szamotaniną wątek kryminalny, skądinąd ciekawy, wydaje się rozrywką bezpieczną, oswojoną, trywialną nawet. Nie trzeba być gangsterem, żeby pogrążyć się w otchłani. Czasami wystarczy sekwencja drobiazgów – rozmowa, wymiana spojrzeń, niewinne kłamstwo, prawnicza sztuczka…

* * *

Serial „Better Call Saul” w Polsce jest dostępny na platformie Netflix. ©℗

Alan SASINOWSKI

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA