Środa, 02 kwietnia 2025 r. 
REKLAMA

Szczeciński łącznik. Andrzej Skrendo i „Krótka historia pewnego buntu”

Data publikacji: 17 grudnia 2024 r. 17:22
Ostatnia aktualizacja: 17 grudnia 2024 r. 17:22
Szczeciński łącznik. Andrzej Skrendo i „Krótka historia pewnego buntu”
Fot. Anna Rutkowska/MBP  

Problem z nauką o literaturze w Polsce polega nie na tym, że znalazła się w ślepym zaułku, ale na tym, że ów ślepy zaułek wybitnie ją zafascynował, i teraz zgłębia go pasjami, zamiast skupić się na tym, czym powinna, czyli na literaturze. To, zdaje się, jedna z lekcji zawartych w książce „Krótka historia pewnego buntu” Andrzeja Skrendy, literaturoznawcy z Uniwersytetu Szczecińskiego. Książki błyskotliwej, erudycyjnej i przy tym – a pamiętajmy, że mówimy o tekście poświęconym tekstom poświęconym innym tekstom – dowcipnej.

Wieloraka degradacja

Stan polskiego literaturoznawstwa? Stabilnie zły. W szkicu o Januszu Sławińskim Andrzej Skrendo pisze: „Bez wątpienia w pewnej części sami jesteśmy winni tego kryzysu, bo z uporem doprawdy godnym lepszej sprawy piłowaliśmy gałąź, na której siedzimy – to znaczy pozbawialiśmy własne przedsięwzięcie badawcze naukowej legitymizacji”. Gdzie indziej szczecinianin wzdycha: „Coś się skończyło, nic się nie chce zacząć”. Dodajmy jeszcze taką uwagę: „Może permanentny stan kryzysu w badaniach literackich dowodzi, że dowolność, niechlujstwo i błędy nie są wynikiem przyjmowania tych lub owych metodologii, lecz raczej przywołują różne, najczęściej modne, metodologie jako swoje usprawiedliwienie”.

Albo taki lament: „Postępująca w przyśpieszonym tempie wieloraka degradacja. Degradacja teorii literatury na mapie polonistyki, literaturoznawstwa na mapie humanistyki, humanistyki na mapie nauki, a także – literatury w życiu społecznym”.

W innym miejscu Andrzej Skrendo dodaje, że mamy do czynienia z czymś gorszym niż degradacja, bo z „narastającą obojętnością czy zapomnieniem, a właściwie: zapomnieniem zapomnienia”. Badacz przywołuje słowa prof. Ryszarda Koziołka, który stwierdził, że literaturoznawcy to „strażnicy tekstu, którzy zwątpili, czy jest czego pilnować”. A to nie wszystkie tego rodzaju smaczne kąski, które można wyłowić z „Krótkiej historii pewnego buntu”.

Przyczyn zapaści jest oczywiście wiele, wskażmy, za autorem książki, na dwie. Badacze literatury zbyt chętnie przystali na to, że to, co robią, nie jest nauką. Co niosło pewną obietnicą pójścia do przodu, ale jest to „obietnica daleka od spełnienia”. To raz. A dwa: świadomość metodologiczna. A ściślej, nadświadomość. Teoretycy literaccy są tak przytłoczeni własnymi obsesjami, wiedzą o uwikłaniach i sprzecznościach swojego języka, że to ich paraliżuje. Aby w ogóle dokądkolwiek pójść, stwierdza szczeciński naukowiec w szkicu o „Historii literatury polskiej” Annie Nasiłowskiej, to trzeba nad tą nadświadomością przejść.

Spójrzcie, umieram

Polskie życie intelektualne najeżone jest paradoksami – choć tak ogólnie polskie literaturoznawstwo oklapło, to jakimś cudem potrafi wygenerować znakomite, inspirujące albo choćby dające do myślenia książki. Andrzej Skrendo z uznaniem (nie bezkrytycznym) pisze m.in. o książkach Włodzimierza Boleckiego, Jakuba Momry, Marka Zaleskiego, Anny Nasiłowskiej. A nawet jak z kimś się szarpie, jak z Michałem Pawłem Markowskim, to też z tej szarpaniny nie wynika, że książka jego oponenta to kompletnie bezwartościowe przedśmiertne rzężenie, przeciwnie, Andrzej Skrendo znajduje w niej fragmenty wartościowe, mądre. Tak zupełnie bezlitosny jest chyba tylko dla Jana Błońskiego – nazbyt przyzwoitego, nazbyt wstrzemięźliwego, świętoszkowatego nieboraka, który nawet romans, intelektualny romans, zamienia w nudne małżeństwo.

Jak zatem możliwe jest pisanie dobrych książek w rzeczywistości „wielorakiej degradacji”? Podrzucam taką odpowiedź: bo być może jest ona nie tylko opisem stanu rzeczy, co pociągającym konceptem. Bo humaniści kochają jęczeć, w jakim to są kryzysie, kochają obwieszczać kolejne śmierci (podmiotu, powieści, uniwersytetu, teorii, czego tam jeszcze). A kochają to robić, bo to przydaje ich zajęciu niezbędnej szczypty patosu i dramatyzmu. Książki obchodzą w Polsce garstkę osób, kogo obchodzą książki o książkach, to naprawdę szkoda gadać. Ale jak autor książki o książkach pomacha rękę i powie: „Spójrzcie, umieram!”, jest prawie tak, jakby stoczył jakąś istotną walkę, zanim przegrał. Nawet to, że nikt nie patrzy, jak umiera, nie jest już beznadziejne, ale orzeźwiająco tragiczne.

Multiplikacja zinterioryzowanych elementów

Kwestią, która nie ułatwia teorii literatury wydostać się na powierzchnię, jest też pewnie jej żargon. Na przykład niektóre fragmenty tekstu o książce Jakubie Momry czytałem z rosnącym bólem głowy. Takie coś na przykład: „(…) U Momry – jak u analizowanego przez Momrę Freuda – „spekulacja jest z konieczności i nieuchronnie zawsze metaspekulacją”. A metaspekulacja, dodajmy, niepostrzeżenie przechodzi w metametaspekulację – i tak dalej. Czyli tematem spekulacji stają się warunku możliwości spekulacji; spekulacja okazuje się spekulacją już nie tylko na temat widma, ale „zjawiającego się widma samego zjawiania się”; i nie tylko na temat miejsca zjawiania się, ile „podwojonej wewnętrzności, w której multiplikacja zinterioryzowanych elementów okazuje się własną odwrotnością”’.

Nic z tego nie rozumiem, ale czytane na głos brzmi komicznie. Oczywiście, Jakub Momro może na tę drwinę odpowiedzieć, że nie rozumiem, bo jestem za słabo wykształcony, nie przeczytałem stosownych pism filozofów, próbuję szczeniacko robić atut z ignorancji. Jego koledzy profesorowie ze zrozumieniem go jakoś nie mają problemu. Oczywiście, Jakub Momro miałby rację.

Na tę jego rację rzuciłbym jednak półgębkiem dwie uwagi. Pierwsza – Piotra Śliwińskieog, Przemysława Czaplińskiego czy Michała Pawła Markowskiego jakoś rozumiem. Ba! Piotra Śliwińskiego czytuję dla przyjemności, jak dobrą powieść. Druga uwaga – przypomina mi się cytat ze znanego angielskiego publicysty Douglasa Murraya, który mówił o tekstach, które znamionuje świadomie zawiły styl, że napotykany je z reguły w sytuacjach, „gdy ktoś nie ma nic do powiedzenia albo chce ukryć fakt, że to, co mówi, jest nieprawdą”.

Jak to się robi na Pomorzu Zachodnim

Wspominam o tym dlatego, że dużym atutem pisania Andrzeja Skrendy jest właśnie dążenie do klarowności, do elegancji, do oświetlania tego, co zaciemnione (choć w niektórych przypadkach, jak wskazałem wcześniej, to niemożliwe). Mimo że teksty pomieszczone w „Krótkiej historii buntu” profesor z US publikował w pismach branżowych, czytanych przede wszystkim przez kolegów literaturoznawców swobodnie posługujących się teoretycznoliterackim narzeczem, to jednak zadaje sobie trud tłumaczenia tego, co wielce wysublimowane, na język profanów, zwykłych magistrów, gorzej wykształconej większości, na nasz język. Andrzej Skrendo obiera więc rolę łącznika, szczecińskiego łącznika – między akademicką fortecą a tymi, którzy są ciekawi, o czym się w tej fortecy mówi, ale nie znają wszystkich szyfrów.

Skąd ta skłonność autora? Pewnie jakieś znaczenie ma to, że przez długie lata Andrzej Skrendo pracował i jako naukowiec, i jako dziennikarz. Ale ważniejszy wydaje się być fakt, że Andrzej Skrendo jest uczniem twórcy szczecińskiej polonistyki, Erazma Kuźmy. Jeden ze szkiców w „Krótkiej historii pewnego buntu” jest poświęcony właśnie autorowi „Mitu Orientu i kultury Zachodu w literaturze XIX i XX wieku”. Czego uczył Erazm Kuźma? Nie konkretnej teorii, ale postawy. Andrzej Skrendo pisze o „tańcu”, skłonności do „przewracania szachownicy”, przywołuje Przemysława Czaplińskiego, który pisał z kolei o „porywającym cynizmie” i „radosnym nihilizmie” Erazma Kuźmy. Jak dla mnie, ze szkicu Andrzeja Skrendy wynika, że Erazm Kuźma uczył przede wszystkim pobłażliwego sceptycyzmu. A pobłażliwy sceptycyzm, jeśli jest szczery, uodparnia na kryzysy.

Oto zatem, co robi szczeciński łącznik: wyjaśnia, co naprawdę jest grane, trochę zmartwiony, ale w sumie to wyluzowany. ©℗

Alan SASINOWSKI

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

filolog
2024-12-23 11:57:58
Strasznie uśmiałem się ze" zwykłego magistra". Problem mają akademicy, którzy używają języka sztucznego w nadmiarze, nie umiejąc to przełożyć (narzecze literaturoznawcze !?) na język naturalny, a potem biadolą, że nie są rozumiani.
alfabeta
2024-12-19 12:19:52
Na czym polega cenzura nadmiaru? Ona polega na tym, ze kiedy ktoś za dużo gada, wyłączamy odbiór.

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA