Julian Barnes w książce „Zgiełk czasu” podejmuje temat wielce ryzykowny – relacje między sztuką a władzą. Ryzyko bierze się stąd, że, raz, to problematyka dość zgrana, dwa, bardzo często prowadzi do inteligenckiego kabotyństwa. Angielski powieściopisarz z zadania, jakie sobie postawił, wywiązuje się jednak bez zarzutu, i choć nowa powieść nie dorównuje jego najlepszym książkom – arcydziełom takim jak „Przeczucie kresu” czy „Wymiary życia” – to potwierdza, że autor od kilku już lat jest w świetnej równej formie.
„Zgiełk czasu” opowiada o wybitnym rosyjskim kompozytorze Dmitriju Szostakowiczu, który w połowie lat trzydziestych rozwścieczył Stalina operą „Lady Makbet mceńskiego powiatu” zawierającą jak na tamte czasy awangardowe – a więc, z punktu widzenia komunistów, burżuazyjne i dekadenckie – rozwiązania formalne. Od tamtego czasu relacje Szostakowicza z reżimem były mocno niejednoznaczne. Z jednej strony ugiął się przed władzą, zrezygnował z radykalnych pomysłów, był szykanowany, upokarzany, w pewnym momencie spodziewał się aresztowania, z drugiej – cały czas komponował, mimo kolejnych kompromisów usiłował ocalić artyzm i prawdę swojej sztuki, w końcu osiągnął sukces, wstąpił też do partii.
Powieść Barnesa jest tekstem głęboko ironicznym. We wszystkich możliwych aspektach. Każdy inteligentny człowiek dostrzega w końcu zabawną przepaść między tym, co pragnął osiągnąć, a tym co osiągnął, a Szostakowicz był człowiekiem inteligentnym. Ironia jest także środkiem samoobronnym, jaki wytwarzają w sobie ludzie żyjący w totalitaryzmie. To w systemie komunistycznym, gdy niczego nie możesz powiedzieć wprost, uczysz się mówić tak, że to, co głośno mówisz, jest odwrotnością tego, co pragniesz przekazać. To w systemie komunistycznym najbardziej bezpiecznie czujesz się, gdy wybucha wojna („Zginęły miliony, ale przez to cierpienie stało się bardziej powszechne – i w tym było jego tymczasowe zbawienie”).
Co więcej, Barnes potrafi być ironiczny także wobec samej ironii, jak w takim pysznym fragmencie: „Poczucie ironii, zdał sobie sprawę, jest równie podatne na wypadki losu i upływ czasu jak wszystkie inne postawy. Pewnego ranka budzisz się i nie wiesz, czy jeszcze żartujesz; a nawet jeśli żartujesz, czy ma to jakieś znaczenie, czy ktoś to zauważa. Wyobrażasz sobie, że emitujesz strumień ultrafioletowego światła, ale co, jeśli inni go nie dostrzegają, bo wykracza poza ich spektrum? (…) Ironia, kiedy zatracasz jej poczucie, ścina się w sarkazm. I co z niej wtedy? Sarkazm to ironia, która straciła duszę”.
Zmysł komizmu pozwala także zawiesić osądy moralne, jednocześnie nie unieważniając ich. Szostakowicz w książce Barnesa „sprzedaje się” – ale ma świadomość, że to robi. Ma zgięty kark, ale potrafi stanąć w obronie innych. Jest tchórzem, który formułuje solidne argumenty za tym, że w sowieckiej Rosji tchórzostwo – gdzie odwaga z zasady musi być czynem jednorazowym – przeistacza się w rodzaj bohaterstwa. Te paradoksy nie są tu tylko błyskotliwym pustosłowiem. Etyka została rozregulowana i zdeformowana, ale wciąż istnieje.
Cierpkie poczucie humoru spowijające tekst wydaje się wynikać także z pozycji, z jakiej przemawia autor. Oto subtelny angielski intelektualista, który pisuje eseje o śmierci i miłości – a w chwilach wytchnienia czaruje odbiorców dowcipnymi felietonami o gotowaniu – przygląda się czemuś, co jest mu kulturowo, cywilizacyjnie, duchowo najgłębiej obce, czyli państwu totalitarnemu. Barnes to, zdaje się, twórca mądry, wie, że do pewnego stopnia pozostaje wobec tego koszmaru bezradny poznawczo – ironiczny dystans to uczciwe wyjście z sytuacji.
Julian Barnes, Zgiełk czasu, tłum. Dominika Lewandowska-Rodak, Świat Książki 2017 ©℗
Alan SASINOWSKI