Pierwsze odcinki „Kronik Times Square”, wyprodukowanego przez HBO epickiego serialu o narodzinach pornobiznesu w Nowym Jorku lat siedemdziesiątych, olśniewają perfekcyjną realizacją, a jednocześnie pozostawiają dziwnie obojętnym. Ten fresk jest monumentalny, ale także, jakkolwiek staroświecko to brzmi, bezduszny.
Najlepsze seriale ostatnich lat, te z HBO czy z BBC, przyzwyczaiły nas do bardzo wysokiego poziomu inscenizacji – taki dziewiętnastowieczny Londyn z głośnego „Tabu” wręcz zdumiewał realizmem. „Kroniki” w tej konkurencji to szczyt szczytów, bardziej sugestywniej czasów minionych oddać się chyba nie da. Serial osadzony jest w brudnym świecie prostytutek, melin, komisariatów i jest to brud, który mieni się wszystkimi możliwymi kolorami, pełen smaczków, niuansów, szczególików. Świetna robota!
Po oblanych światłem neonów zaułkach oprowadza nas kilka postaci, z których najważniejsze są trzy: przedsiębiorcza prostytutka „Candy” (Maggie Gyllenhaal), która zaczyna rozumieć, jaką żyłą złota mogą być filmy porno, oraz bracia bliźniacy (James Franco), drobny cwaniak Frankie oraz próbujący wydobyć się z jego cienia Vincent, barman i mąż puszczalskiej żony. Do tego dochodzi cała plejada alfonsów, policjantów, gangsterów, niedorobionych aktorów, naiwnych dziewcząt, obleśnych typów, a także samotnych starych facetów, którzy wynajmują prostytutkę tylko po to, aby obejrzeć razem z nią film.
„Kroniki” nakręcone są nieomal jak dokument, najwyższą cnotą dla twórcy serialu, Davida Simona, wydaje się być etyczna przezroczystość. Ani nie osądza pogrążonego w rozpuście Nowego Jorku, ani nie egzaltuje się jego występną atrakcyjnością. Gdy zagląda za kulisy kręcenia filmu dla dorosłych, wytwarzanie pożądania pokazuje jakoś coś nieco komicznego, nieco topornego, a przede wszystkim jako coś nużącego. Grzech jest rutyną, przestaje więc być grzechem. „To praca jak każda inna” – mówi o swojej profesji „Candy”, gdy odwiedza ją pewien spłoszony młody człowiek. Nie jest to rewolucyjny punkt widzenia. Dokumenty o pornobranży – odbierające jej jakikolwiek seksapil, pokazujące ją jako coś w rodzaju harówki przy taśmie montażowej – są od lat stałym elementem kultury popularnej.
Etyczne wystudzenie wzmacnia sugestywność obrazu. Ceną jest jednak kompletny brak ciężaru. Niektóre prostytutki próbują wyrwać się do innego świata, ale właściwie nie wiadomo po co. Wszystko jest tak przesiąknięte łatwym seksem, że trudno pojąć, dlaczego jakiś facet ma problem z tym, że żona go zdradza. Ktoś kogoś zabija, a świadek morderstwa wpada na ten widok w histerię – ale przecież to absurdalne, skoro odebranie życia w tym ścieku drapieżników jest tak samo obojętnie moralnym zdarzeniem jak prowadzenie baru. Dostajemy świat bogaty i rozmigotany, ale płaski. Totalna przezroczystość okazuje się taką samą konwencją jak – dajmy na to – świętoszkowata opowieść o upadłych kobietach, którym się współczuje albo którymi się pogardza, albo które się uwzniośla.
I może nawet nie byłby to defekt, gdyby nie odtwórcy głównych ról. Gyllenhaal i Franco to aktorzy budzący sympatię, ujmujący, ale, umówmy się, drugorzędni. Mogliby być dopełnieniem kogoś bardziej wyrazistego, wprowadzającego pewną gęstość – jednak nikogo takiego tu nie ma. Dlatego widzowi pozostaje uznanie dla kunsztu rzemieślników od iluzji. I nic więcej niż to uznanie. ©℗
Alan SASINOWSKI