Urszula Trawińska-Moroz była śpiewaczką urodzoną w okresie dwudziestolecia międzywojennego, jak legendarne sopranistki światowej sławy – Maria Callas czy Joan Sutherland. Będąc uczennicą nie mniej znanej, a o pół wieku starszej Ady Sari z Wadowic, odebrała wykształcenie w owym czasie najlepsze z możliwych, stając w rzędzie najwybitniejszych polskich śpiewaczek belcantowych swojego pokolenia.
Wykonywała na scenie najtrudniejsze sopranowe partie operowe, w tym Violettę w „Traviacie” Giuseppe Verdiego i tytułową Łucję z Lammermooru Gaetano Donizettiego, czyniąc z nich, ale i z kilkudziesięciu pozostałych ról w swoim repertuarze, każdorazowo popis doskonały.
Kto nie zetknął się jeszcze ze śpiewem klasycznym, pomyśleć może o łyżwiarstwie figurowym, które takie lekkie i piękne się zdaje, gdy na mistrzów patrzymy, że nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, jaki to wysiłek. Tak błogo i lekko brzmiał głos Urszuli Trawińskiej-Moroz, a zachwycała nim nie tylko na scenach polskich, ale i w Rumunii, Francji, we Włoszech, Wielkiej Brytanii, Jugosławii i Hiszpanii.
W Operze i Operetce w Szczecinie (tak nazywała się do roku 2000 Opera na Zamku) pod koniec lat osiemdziesiątych była solistką, dyrektorką i reżyserem. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie wywarła na mnie Urszula Trawińska-Moroz jako Hrabina Marica Emmericha Kálmána. Moja wokalna przygoda właśnie się zaczynała i wówczas nie marzyłam nawet, że za kilka lat stanę jako studentka naprzeciwko tej wspaniałej artystki w sali im. Ady Sari w Warszawie na regularnych lekcjach śpiewu solowego w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina. W kwestii sztuki Urszula Trawińska-Moroz była rzeczowa, bezkompromisowa i perfekcyjna. Tego samego wymagała od studentów, będąc dla nich „muzyczną mamą” i idealnym wzorem do naśladowania. Lubiła otaczać się młodzieżą, promowała młode talenty w Polskim Teatrze Muzycznym – Scenie Operowej, który stworzyła z myślą o wyjazdach zagranicznych, głównie do Niemiec. Mając w pamięci czasy „żelaznej kurtyny” i związane z tym trudności wyjazdu z Polski umożliwiała młodym solistom muzyczny start na profesjonalnych scenach. Kiedy studiowałam, prof. Urszula Trawińska-Moroz zajmowała się głównie reżyserią, dyrektorowaniem i pracą pedagogiczną, a mimo to, bez problemu była w stanie przejąć zastępstwo za chorą solistkę. To było w grudniu 1994 roku w Teatrze w Mülheim, kiedy solistce w roli Małgosi w operze „Jaś i Małgosia” Engelberta Humperdincka głos odmówił posłuszeństwa, a mieliśmy tylko pojedynczą obsadę. Występowałam wówczas w roli Gertrudy – Matki.
Profesor Urszula Trawińska-Moroz wielokrotnie śpiewała rolę Małgosi na deskach Teatru Wielkiego w Warszawie, więc bez wahania zdecydowała, że zaśpiewa tę partię z orkiestronu, a solistka będzie odgrywać swoją rolę na scenie, milcząc. Publiczność była uprzedzona i zachwycona tym „użyczeniem” głosu, aplauz był niesamowity, przy tym wszyscy powstali z miejsc, nagradzając bohaterkę przedstawienia długimi, rytmicznymi brawami.
Podziwiałam profesjonalizm prof. Urszuli Trawińskiej-Moroz, Jej zdecydowanie, mocną osobowość, umiejętność podejmowania szybkich decyzji i uczyłam się.
Była dobrym człowiekiem, pomogła wielu śpiewakom. Z Jej opieki wokalnej korzystało wiele czynnych zawodowo śpiewaczek, także przez 10 lat Grażyna Brodzińska.
Osobiście jestem wdzięczna losowi za przywilej kształcenia się pod okiem prof. Urszuli Trawińskiej-Moroz i nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi przykro, że era wielkich śpiewaczek powojennych dekad powoli się kończy.
Wszystko, czego mnie nauczyła, wzbogacone o własne doświadczenia wokalne, staram się przekazywać na co dzień moim studentkom wokalistyki w Akademii Sztuki w Szczecinie. Dzięki temu myślę o mojej Maestrze niemal każdego dnia. Jej cudowny głos, na szczęście, został z nami – uwieczniony na kilkudziesięciu nagraniach – wspaniałych nagraniach arii i pieśni różnych kompozytorów. Zachwycają one „czystością kryształu” nawet najbardziej wymagających melomanów. ©℗
Sylwia BURNICKA-KALISCHEWSKA