Rozmowa z Jarosławem Błahym, autorem książki „Rzeźnik z Niebuszewa” opublikowanej w wydawnictwie FORMA
- Pamiętasz, kiedy pierwszy raz usłyszałeś o "rzeźniku z Niebuszewa"? Jakie wtedy wrażenie wywarła na Tobie ta historia?
- Wychowałem się na Niebuszewie, mieszkałem parę przecznic dalej od kamienicy Zippka, tzn. przy ulicy Długosza. Tam właśnie przebywali rodzice mojego ojca, więc historię mordercy z Wilsona 7 (obecnie Niemierzyńska) poznałem z perspektywy dziadków w zamierzchłym dzieciństwie. Przeżyłem szczenięcy, cielęcy wręcz rodzaj okresu fascynacji, zamiłowania do opowieści niesamowitych, atoli fantastycznych z pogranicza Dostojewskiego, tym bardziej o proweniencji germańskiej (moja babka, Eugenia z domu Spann, była rodowitą Niemką). Celowo wspominam Dostojewskiego, albowiem handel ludzkim mięsem jako żywo przypomina „przeklęte problemy”, nader często poruszane przez prekursora psychoanalizy i filozofii postmodernistycznej w literaturze rosyjskiej. Także historyjki o bigosie, w którym pływają człowiecze paznokcie, wpisują się w górne rejestry odbioru muzycznego tudzież emocjonalnego oper Wagnera a zarazem w sensualne powonienie napalmu o poranku. Sytuacje ekstremalne bowiem dla mnie przynajmniej są najistotniejsze, bo wyrażają szczerą naturę istoty. Metafizyka i ideologia czy etyka wszelkich stadnin są li tylko doskonałym usprawiedliwieniem albo uchylaniem się od odpowiedzialności za własne czyny, funkcjonujące w okowach śmierdzącego fałszu. Historia rzeźnika wbiła się w moją pamięć jak zardzewiały gwóźdź w mózg.
- Stąd pomysł na książkę?
- Pomysł na książkę wpadł mi do głowy kilka lat temu, z tym, że wiedziałem od samego początku, iż Zippeck będzie li tylko pretekstem, koronnym argumentem, by wyrazić inne kwestie, np. autobiograficzne, konfesyjne, poprzez zderzenie z faktografią, dotyczącą niemieckiego ślusarza, chciałem ukazać naturę i istotę wyjścia z siebie samego i stanięcia obok, w celu poszerzenia perspektywy. Poprzez tego rodzaju „powiększenie”, w stylu Antonioniego, pojawiła się możliwość skondensowanego zapisu w formie eliptycznego ciosu w pysk. Interesuje mnie przede wszystkim język, który nami pomiata, choć wydawać by się mogło, że to my nim władamy, nie do końca tak jest. Sny o potędze panowania nad stylistyką sytuują nas raczej w pozycji medium, które przekazuje informacje z zaświatów. Tak mogę to określić.
- Co historia Josepha Zippka - i narosłe wokół niej mity - mówi nam o Szczecinie?
- Otóż Szczecin, chcielibyśmy tego czy też nie, przez ponad 600 lat należał do Niemiec, więc zawdzięczamy naszym czasem okrutnym zachodnim sąsiadom przede wszystkim cudowną architekturę starych kamienic. Joseph Zippeck, nasz zbrodniarz i ślusarz, był Niemcem. Jego zawiła historia zaznajomi zapewne czytelnika spoza naszego miasta z częściową topografią Szczecina (Niebuszewo, Park Kasprowicza, Las Arkoński, ulica Słowackiego etc.). Jednakże sam sposób prowadzenia śledztwa na początku lat 50-tych XX wieku przez Milicję Obywatelską w trybie przyspieszonym spowodował, iż narosła wokół Zippka seria tajemnic, niedopowiedzeń, mitów i legend, baśni i fantastycznych opowieści ludowych, które sugerują totalną enigmatyczność samej postaci i jej bezimiennej mogiły, jak i samego miasta, w którym po roku 1945 zarówno Niemcy, Polacy, Rosjanie, Ukraińcy czy Żydzi czuli się nieswojo, na pewno nie u siebie, obdarzeni dziwacznym syndromem wykorzenienia, wydziedziczenia, pozbawienia bezpieczeństwa i miejsca schronienia. Dlatego być może o Szczecinie mówi się, iż jest „trudnym miastem”. Aczkolwiek bardzo pięknym, pełnym zieleni, chwastów, ruin, lasów, potężnych cmentarzy, traw, drzew, kasztanów, żołędzi i magnolii, strasznie zaniedbanym bytem przez jego niepełnosprytnych włodarzy, co do których to nigdy nie mieliśmy szczęścia. Tak, że nawet wrony siwe nas opuściły, wygnane przez sroki, kawki i gawrony.
- Piszesz: "Każdy nas jest potencjalnym zabójcą". Co to znaczy?
- To, co ma znaczyć. Sprawami skłonności, uwarunkowań, umiejętności, zdolności człowieka do morderstwa zajmowała się antropologia kulturowa, psychologia głębi, filozofia, psychoanaliza czy psychiatria kliniczna. Philip Zimbardo, znany amerykański psycholog, odpowiedzialny za słynny eksperyment więzienny z lat 70-tych XX wieku, przeprowadzony w Uniwersytecie Stanford (studenci wcielili się podczas doświadczenia w role katów – służby więziennej oraz w role ofiar – więźniów w systemie penitencjarnym), jest autorem książki eseistycznej pt. „Efekt Lucyfera”, w której problem ten ulega rozwarstwieniu, obejmuje bowiem sferę konfliktów zbrojnych, tortur, traktowania jeńców wojennych w specjalnych strefach izolacji, np. Guantanamo. Z kolei psycholog kliniczny, David M. Buss napisał książkę naukową pt. „Morderca za ścianą. Zabójcze skłonności ludzkiego umysłu”. Obydwa teksty pokazują definitywnie i permanentnie, iż wystarczą odpowiednie okoliczności, przyzwolenie, przypadek albo konieczność, gwarantowane alibi, spuszczenie ze smyczy wściekłego buldożera, który dla przykładu większą część swojego podłego, pieskiego życia spędził na łańcuchu w klatce korporacji, swoim codziennym miejscu niewolniczej pracy organicznej bądź pracy u podstaw nad kreacją postaw. Czysta mechanika tworzenia mięsa armatniego, czasem doprowadzonemu/doprowadzonej do granic wytrzymałości psychicznej bądź wyczerpaniem emocjonalnym funkcjonującego i dorastającego w poczuciu krzywdy delikwenta, wystarczy odpowiednie hasło czy sygnalizacja świetlna w okolicach recepcji mózgowia, gwałtowny bodziec powoduje jeszcze bardziej drastyczną reakcję. Więc nie pytaj, co to znaczy, w sytuacji gdy punkty zapalne wskazują na co dzień różnego rodzaju massmedia, podające rozmaite przykłady pasjonatów, absolwentów filozofii, ludzi wykształconych, obciążonych traumą z okresu dzieciństwa, skażonych zbrodnią niekoniecznie niepełnosprawnych intelektualnie inwalidów umysłowych bądź typów pozbawionych inteligencji emocjonalnej. W tym świecie nie ma reguł. I to wcale nie znaczy, iż Ty zostaniesz Richardem Ramirezem czy Tedem Bundy’m. Ponieważ dawno już nie ma zasad, które określałyby byty nieobjawione, wartości zostały przewartościowane niekoniecznie u schyłku XIX wieku za sprawą Friedricha Wilhelma Nietzschego, być może jeszcze w wieku XVIII dokonał tego De Sade, albo stało się to już w starożytności. Doktor Mirosław Tryczyk wydał cztery lata temu książkę naukową pt. „Miasta śmierci. Sąsiedzkie pogromy Żydów”, w której w sposób rzetelny ukazuje proces metamorfozy „fajnego sąsiada” w bestię z siekierą i drewnianą pałką, która nie zawaha się zatłuc kobietę a jej niemowlęciu rozwalić główkę o stodołę, w której to pali się ludzi setkami. A wszystko to w czasie okupacji Podlasia przez hitlerowców, która umożliwiła, wykorzystała, usprawiedliwiła i uświęciła wręcz dawne animozje na linii polsko – żydowskiej, wywołane i odnowione przez radykalne ruchy polityczne okresu XX – lecia międzywojennego. Gdy pojawia się fałsz, rodzi się przyjemność, która powoduje, że podstawą społecznego funkcjonowania staje się strategia nie-istnienia, strategia gorszego, strategia złudzenia, strategia uwodzenia. W tejże sytuacji przekroczenia granicy „przyzwoitości” dochodzi do stężenia narzuconej przez społeczną wspólnotę międzypokoleniowej gry przemocy, władzy, inteligencji i przystosowania, przy jednoczesnym zaniku empatii i elementarnej wrażliwości. W tym świecie winda w budynku jest czasami luksusem, który w zubożałym, cierpiącym mieście osadził się niczym kamień nazębny w schorzałych ustach, jak to pięknie opisuje Walter Benjamin w "Dzienniku moskiewskim". Transgresja jest niczym innym, jak tylko intuicją pisarza, chodzi raczej o pogłębioną mini - powieść, w której autor penetruje psychoanalityczne mechanizmy obronne ludzkich reakcji. Liczne przykłady moralnej obojętności, bezinteresownej agresji, utożsamionej z pożądaniem fizycznym przemocy i przenikająca wszystko aura ogólnej tolerancji jako cechy głupców podług Nietzschego, to w istocie trzy sposoby uchylenia się od odpowiedzialności, trzy drogi ucieczki przed sobą przy obecności złudzenia, iż przed samym sobą można spieprzyć. Iluzja. Urojenie. Sny o potędze, gdyż odpowiedzią bywa motyw śmierci. Przed wsobną śmiercią zaś uciec nie sposób, nawet w marzenia senne, poświęcone rozkoszy soku cieknącego w mrok seksualności.
- Dlaczego zamiast zwykłej powieści czy reportażu zdecydowałeś się na formę książki - hybrydy, w której zderzają się nie tylko gatunki, ale i rozmaite style wypowiedzi, na przykład skatologia z językiem naukowym? Co pisarzowi daje taka forma?
- Pióro, kartka, klawiatura i monitor stały się narzędziami, za pomocą których mój mózg komunikuje się z wieloraką recepcją. Sam proces pisania tekstu jest owiany tajemnicą, konstrukcja, kompozycja, struktura tkwią w genach, w kodzie krwiobiegu, w pewnym momencie odkręca się samoczynnie kran i płynie strumień, przekaz energii kinetycznej i informacji ze światów równoległych, niczym oddech zmarłych, kodyfikuje, sublimuje oraz transponuje pewne napięcia, które stanowią efekty uderzeń w tętnicę, oddają puls biologiczny tkwiący w żyłach na przekór instancjom społecznym. Celem zabiegu jest substancjalny charakter tekstu jako kontestator zastanej proweniencji etycznej, niby buntownik bez powodu, ale jednak zagorzały przeciwnik archaicznej konwencji ideologicznej, religijnej czy też politycznej. Książka „Rzeźnik z Niebuszewa” porusza się po okręgu cyklu biologicznego, w kole czasu, obrysowanym przez cyrkiel zbioru opowiadań, tekstów poetyckich ewentualnie powieści szkatułkowej (tradycja „Gry w klasy” Cortazara), czy dla przykładu powieści „worka”, znanej z twórczości prozatorskiej Stanisława Ignacego Witkiewicza, którego „Nienasycenie” stanowi istotny element tej sztuki w literaturze polskiej XX wieku. Sporządziłem fikcyjną autobiografię, będącą trawestacją powieści rozwojowej, progres szczególny tego gatunku literackiego w Polsce nastąpił w okresie XX-lecia międzywojennego, ze sztandarowym przykładem w postaci „Zmór” Emila Zegadłowicza, z doskonałymi grafikami Stefana Żechowskiego. Morderca z Niebuszewa jest li tylko pretekstem, by odbić się od dna ludzkiej egzystencji i przyjrzeć się sobie po wyjściu z lustra. Istnieje potrzeba, by wyjść z siebie i stanąć obok, wtedy poszerzamy spectrum perspektywy. Obecność tej konwencji jest zauważalna chociażby w rodzaju stylizacji, niejako pachnącym parodią czy też pastiszem, wykorzystującym teorię groteski na zasadzie zderzenia dwóch światów równoległych: realizmu z fantastyką, tragizmu z komizmem, prawdy z fałszem, a pozorny konflikt kategorii estetycznych i etycznych rozgrywa się w duchu Nietzscheańskiego immoralizmu. Charakterystyczna dla mojego sposobu pisania jest skłonność do elipsy, skrótowości, która wynika bezpośrednio ze studiów nad psychoanalizą strukturalną Jacques’a Lacana i jej efektami literackimi w postaci prozy Samuela Becketta („Nowele. Teksty po nic”) czy twórczości Leo Lipskiego („Piotruś. Powieść apokryf”) oraz Andrzeja Łuczeńczyka („Kiedy otwierają się drzwi”). Moda na książeczki ponad pięćset stronicowe skończyła się wraz ze śmiercią Dostojewskiego tudzież z rozwojem komunikacji multimedialnej i zanikiem wrażliwości na monologi wewnętrzne, brakiem empatii dla strumieni świadomości. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę jako Błahy, dlatego przedstawiam odbiorcy wirtualnemu nasycony, wielowarstwowy kotlet tekstu, który wydaje się być tym bardziej jędrny, mięsny, cielesny i pulsujący, im mocniej jest skondensowany. Fizjologiczny cios w pysk wymierzony przez tytułowego Rzeźnika niech będzie prymarnym kontekstem dla „żywego życia” autora i antidotum na kryzys tożsamości małpy człekokształtnej. Konfrontacja języka skatologicznego, czy też wulgaryzmów charakterystycznych dla środowisk patologicznych społecznie, z wysublimowanym stylem naukowym, obnaża istotę zagadnienia grupy wzajemnej adoracji, w rzeczy samej będącej lobby wzajemnej arogancji, gdyż mimo pozorów aktywności naukowej, widać wyraźnie stosowany przez profesorów i profesorki sztukaterii akademickiej nepotyzm, mobbing tudzież molestowanie seksualne w wymiarze starożytnego ius primae noctis. Mam również świadomość ograniczoną w tym względzie i zakresie, mianowicie poza postrzeganiem autorskim jest efekt artystyczny, kategoria estetyczna, będąca wytworem zderzenia języka kolokwialnego prymitywu ze stylistyką retoryczną „wyżyn” akademickich. O których to na szczęście mam dość mdłe pojęcie, gdyż kilkanaście lat temu samoczynnie postanowiłem zamknąć swój przewód doktorski (ileż można było szwendać się po mieście z otwartym przewodem?), zrezygnować z dobrowolnej walki o stołki, o ilość publikacji tudzież konferencji zaliczonych, uwolnić się od upolitycznienia jakiejkolwiek śmierdzącej kłamstwem frakcji dla kretynów, wyrzucić do kosza 80% nudnego, akademickiego obiektywizmu (kto to będzie czytał?) i wydać czysty, żywy esej o twórczości Leo Lipskiego. Wolę być sam sobie sterem, żeglarzem i kelnerem, niźli codziennie dokonywać przed lustrem aktów samokrytyki i ekspiacji, polegających na modlitewnych kompulsywnie i z nerwicą natrętnych czynnościach czyszczenia butów szczoteczką do zębów z krwi i osocza. Jest lepiej. Lżej na kręgosłupie, jeśli pytasz, co daje pisarzowi taka forma. Tak czy inaczej, staram się nie myśleć za wiele o strefach wpływów, dla higieny psychicznej.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Rozmawiał Alan Sasinowski