Mimo dużej reklamy wejście filmu „303. Bitwa o Anglię” do kin trudno nazwać wielkim sukcesem. Owszem, producent o nim mówi – 73 tysiące widzów z tak zwanego otwarcia to dobry wynik, dający tej polsko-brytyjskiej realizacji drugie miejsce w ostatnim półroczu według klasyfikacji polskiego Box Office. Ale fakt, że kameralny dramat „Zimna wojna” miał na otwarcie widzów 85 tysięcy, a wraz z pokazami przedpremierowymi 123 tys., sytuuje wynik opowieści o słynnym dywizjonie lotniczym w innej nieco perspektywie.
A już rzucenie powyższych liczb na tło szersze, konfrontujące ją z innymi polskimi filmami historycznymi ostatnich lat jest jeszcze bardziej wymowne. „Wołyń” miał na otwarcie 230 tys. widzów, „Miasto 44” – 191 tys., a nawet „Jack Strong” Pasikowskiego, opowiadający o płk. Kuklińskim, przyciągnął na wejściu 218 tys. kinomanów… Owszem, czas nie służył premierze filmu o dywizjonie – wakacje i upały, zbliżający się rok szkolny to nie jest dobra pora na taki start. Słychać jednak, że „303. Bitwa o Anglię” się frekwencyjnie rozpędza, i z każdym tygodniem przybywa mu widzów.
Trudno się jednak tym zachwycać, gdy dzieło Davida Blaira, w międzynarodowej obsadzie wspartej udziałem Marcina Dorocińskiego, reklamowane jako film, na który Polacy czekali 76 lat (licząc od pierwszej edycji „Dywizjonu 303” Arkadego Fiedlera), w krajowych notowaniach Box Office rywalizować musi o pierwszeństwo z familijnym „Krzysiu, gdzie jesteś?”, ładnym skądinąd postscriptum do „Kubusia Puchatka”.
Ciekawe, jaki będzie efekt tej rywalizacji, gdy do gry włączy się drugi film o słynnym dywizjonie, już bezpośrednio bazujący na książce Fiedlera, „Dywizjon 303. Prawdziwa historia” w reż. Denisa Delića (premiera 31 sierpnia). ©℗
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 31 sierpnia 2018 r.
Artur D. LISKOWACKI