Film „Czas mroku” Joego Wrigtha opowiada o prawdopodobnie najbardziej chwalebnym momencie w karierze Winstona Churchilla – o tym, jak w 1940 roku przekonał innych angielskich polityków, że ich kraj z Niemcami nie będzie negocjować, lecz walczyć. Jest to, rzecz oczywista, dzieło wybitnie propagandowe i na dodatek propagandowe w o wiele bardziej staroświecki sposób niż niedawna „Dunkierka” Christophera Nolana. Ale pomimo tej użytkowej funkcji film się broni.
W 1940 roku Hitler miał Europę u stóp. Francja rozpadła się jak domek z kart. Angielscy żołnierze zostali w upokarzający sposób osaczeni w Dunkierce. Wielka Brytania wydawała się kompletnie osamotniona i nic dziwnego, że wielu angielskich polityków skłaniało się do pertraktacji z Hitlerem, który wcześniej wielokrotnie – m.in. w „Mein Kampf” – deklarował swój podziw dla brytyjskiego imperium. Na pakt z przywódcą Rzeszy nalegał sam minister spraw zagranicznych hrabia Halifax. To, że Churchill przekonał rodaków do walki, bez wątpienia było jednym z ważniejszych momentów drugiej wojny światowej. Kulminacyjnym punktem filmu jest jego słynna przemowa w Izbie Gmin z 4 czerwca.
W „Czasie mroku” usłyszymy jednak nie tylko te najbardziej znane, emblematyczne i wywołujące ciarki na skórze słowa – o walce na „plażach, polach i ulicach”, o tym, że „Anglicy nigdy się nie poddadzą”. Bo, jak słusznie wskazuje choćby wybitny historyk Niall Ferguson, kluczowe w tym przemówieniu nie było patetyczne wezwanie do boju, ale zawierające konkret zakończenie, w którym premier stwierdza, że nawet gdyby wyspa została podbita, to przecież „nasze zamorskie Imperium, uzbrojone i chronione przez brytyjską flotę, będzie kontynuować walkę, dopóki w stosownym dla Boga czasie nowy świat nie przybędzie ze swoją potęgą i mocą, by uratować i wyzwolić stary świat”. Krótko mówiąc, obliczona na zjednoczenie narodu retoryka Churchilla nie była pusta – Anglia, mimo dramatycznej sytuacji, jako państwo kolonialne miała jednak potężne zasoby umożliwiające podjęcie walki. Polityk nie wzywał do pięknego samobójstwa, tylko do wysiłku, który miał szansę skończyć się sukcesem. Jak zawsze – Anglicy potrafili liczyć. Dobrze o tym pamiętać, gdy zestawiamy mowę Churchilla z innymi wzruszającymi wezwaniami do walki.
Brytyjskiego premiera gra Gary Oldman i robi to w sposób spektakularny – w jego interpretacji Churchill jest jednocześnie wizjonerem, pyszałkiem, wojownikiem, pijakiem, manipulatorem, niestrudzonym graczem i samotnym człowiekiem, który musi ukrywać przed światem swoje głębokie zwątpienie. Oldman zasłużył na wszelkie nagrody, jakie dostał i jakie dostanie. Jego rola przytłacza resztę, a ta reszta jest po prostu OK. Dobrze grają inni aktorzy (na przykład Kristin Scott Thomas jako żona Churchilla czy Ben Mendelsohn jako król Jerzy), akcja jest poprawnie zainscenizowana, czytelnie nakreślono pole napięć między osobami dramatu, humor jest niewymuszony, a i obowiązkowy w takich produkcjach kicz, jak w scenie rozmowy premiera ze zwykłymi Anglikami, nie przekracza dopuszczalnej dawki.
W efekcie kupuje to nawet widz, który dobrze wie, jak Wielka Brytania potraktowała polskich towarzyszy broni tuż po wojnie. Po prostu – rzemieślnicza biegłość, elementarny szacunek dla odbiorcy, spokojna siła tradycji sprawiają, że Anglicy nawet samochwalstwo opakowane w przeciętny film potrafią zaserwować w sposób bezbolesny. W wyniku drugiej wojny światowej brytyjskie imperium upadło, ale ocalała siła przyciągania tej cywilizacji, siła przyciągania, która przez długie lata była dla spoistości imperium równie ważna jak kolonialny terror. To wyspa ma wciąż do zaoferowania najlepszą literaturę i najlepszą piłkę nożną, to wyspa regularnie odświeża muzykę pop i wytwarza niezłe kino. Wielka Brytania może i popada w kolejne kryzysy, ale, patrząc na sprawy z pewnej perspektywy, można nieśmiało bąknąć: bez przesady z tym upadkiem. Na razie Angole trzymają się nieźle. ©℗
A. SASINOWSKI