– mówi Maciej Orłoś z „Teleexpresu”
– Uczestniczy pan w spotkaniach ze studentami dziennikarstwa i młodzieżą, wydającą gazety. Mówi pano zawodzie dziennikarza, a przecież dziś coraz częściej bezrobotni są właśnie absolwenci dziennikarstwa. Jaka jest według pana przyszłość tego zawodu?
– Nie pierwszy raz słyszę to pytanie Uważam, że jeśli ktoś chce być dziennikarzem, ma wewnętrzną potrzebę i predyspozycje, to będzie nim niezależnie od tego, na jakie studia pójdzie. Może się ukierunkowywać poprzez swoje zainteresowania, które pogłębia niezależnie od studiów. Oczywiście, że można być świetnym dziennikarzem po każdych studiach. Uważam, że trzeba mieć duszę dziennikarską, co polega mniej więcej na tym, że przekazuje się maksymalnie prawdziwie informacje, pisze o różnych sprawach, realizując misję informowania. To jest najważniejsze. Skąd się przyjdzie do dziennikarstwa, to jest sprawa wtórna. Trzeba mieć „ciąg na bramkę”, trzeba naprawdę chcieć.
– Mówi pan to z takim zapałem…
– Mówię, chociaż nie jestem ani tzw. rasowym dziennikarzem, mimo że uprawiam ten zawód od lat, ani nie jestem po studiach dziennikarskich. Bo czy można kogoś na jakichkolwiek studiach nauczyć otwartości na świat, na ludzi, zainteresowań, pasji? Można nauczyć warsztatu, ale predyspozycji, smykałki, talentu nie. Albo się ma to coś, albo nie.
– Czy tak też było na studiach aktorskich?
– Tak. W dziennikarstwie jest podobnie.
– Dlaczego wybrał pan studia aktorskie, potem dziennikarstwo?
– Życie skorygowało moje wybory. Teatr i film – to mnie interesowało. Chciałem być reżyserem teatralnym, a wtedy, żeby ten zamiar zrealizować, trzeba studia podyplomowe, więc postanowiłem zacząć od aktorstwa. Potem znowu korekta życiowa: nigdy nie wróciłem do reżyserii. Czasy w Polsce się zmieniły. Nigdy nie myślałem, że mogę być dziennikarzem czy też prezenterem. Wcześniej telewizja kojarzyła się z propagandą komunistyczną. Po ’89 roku to się zmieniło. Dostałem możliwość pracy w telewizji już w nowych czasach i mogłem to rozważyć.
– Studia aktorskie pomagały, czy przeszkadzały?
– Jeśli ktoś występuje na wizji, powinien mówić wyraźnie, w dobrym rytmie, być świadomy gestów, mimiki twarzy – to tyle. Prowadzący program nie gra żadnej roli. Jest się sobą.
– Oto ja, Maciej Orłoś prowadzę program…
– Takie zachowanie byłoby bez sensu. Widzowie natychmiast wyłapują fałsz. TNa początku, gdy zaczynałem, było w mojej pracy za dużo aktorstwa. Ale cóż…, musiałem się jakoś przestawić…
– Widzowie pana lubią. A pan lubi popularność?
– Wykonuję swój zawód prawie 24 lata. Miałem czas się przyzwyczaić. Nie ma na co narzekać. Ludzie mają większe problemy niż popularność.
– Ale fakt, że jest pan prezenterem w „Teleexpresie”, nie pozwala panu na zarobienia naprawdę dużych pieniędzy. Dziennikarz programu informacyjnego ma wiele zakazów, jeśli chodzi o „użyczanie” swojej twarzy w mediach.
– Tak. Nie mogę brać udziału w reklamach. To byłoby niezgodne z etyką dziennikarską, to jest niedopuszczalne! Miałem parę razy propozycje reklamowe, które musiałem odrzucić. OK – mógłbym je przyjąć, ale musieliby mnie zwolnić z telewizji. To by mi się nie opłacało. Był taki moment, że chciałem wziąć udział w reklamie, bo miałem dosyć tego, co się działo w ówczesnej telewizji. W końcu zrezygnowałem z tego pomysłu. Na szczęście!
– A udział w „Celebrity Splash”? Może pan uczestniczyć w takich programach? To czysta rozrywka.
– Dlaczego mówisz o tym programie?
– Jestem na bieżąco z pana facebookowym profilem…
– Mogę występować w takich programach pod warunkiem, że dostanę zgodę telewizji – mam to wpisane w kontrakt, ale… Dałeś się nabrać! Nie występuję tam. Napisałem to prowokacyjnie na swoim profilu. Bardzo mnie zadziwiła formuła programu. Cóż…, jedni mogą tańczyć na lodzie, to inni mogą skakać do wody.
– Może jednak w przyszłości zobaczymy pana w podobnej roli?
– Szczerze mówiąc mam tyle pracy w TVP, że nie chciałbym brać udziału w jakimś programie takiego typu. Nie jest mi to potrzebne. Chociaż teraz mam wejść w nowy program, który będzie w „Jedynce”.
– „Polska jest OK”? Taki jest roboczy tytuł?
– Nie. Program „Nie ma jak Polska” może też będzie miał swoją kontynuację, ale to nie to. To będzie taki program, który wstępnie nazywa się „Firmowe ewolucje”. Chodzi o to, że będziemy naprawiać firmy.
– Trochę jak „Kuchenne rewolucje”?
– Tak, „Firmowe ewolucje” to nawiązanie do nich. Najbardziej lubię robić w telewizji takie rzeczy, które mają coś z misji, przekazu wartości. Dlatego odpowiadają mi „Wielkie Testy”. Są połączeniem przyjemnego z pożytecznym.
– Mówimy o przekazywaniu wartości… Odwiedza pan domy spokojnej starości i pomaga seniorom. Kiedy to się zaczęło?
– Pięć lat temu, chociaż taka myśl towarzyszyła mi od dawna. W Polsce jest wiele fundacji, akcji, które dotyczą dzieci, młodych ludzi. Bardzo mało robi się dla seniorów, więc zaczęliśmy takie działania. Do kilku domów opieki w okolicach Warszawy zapraszaliśmy znanych ludzi, którzy po prostu urozmaicali seniorom czas. Okazało się, że dla tych starszych osób to jest bardzo cenne. Teraz mam przerwę, bo mój kolega, który bardzo mi w tym pomagał, wyjechał do Anglii. Nie mam osoby, która by mnie w tych działaniach wsparła. Najchętniej zrobiłbym z tego akcję ogólnopolską. Jakby się to rozrosło, byłoby super.
– Prowadził pan wywiady z Tiną Turner, Billem Gates’em czy Ice-T – w głowie kręci się od listy gwiazd. Które z tych spotkań było najciekawsze?
– To było dawno, lata dziewięćdziesiąte. Niezapomniane było dla mnie spotkanie z Meryl Streep, bo to była moja ulubiona aktorka. Sam fakt, że mogłem znaleźć się obok takiej gwiazdy i te 20 minut rozmowy… To było super! To samo mogę powiedzieć o spotkaniu z Anthonym Hopkinsem, którego bardzo cenię jako aktora.
– A Bill Gates?
– Przyjechał do Warszawy jako najbogatszy Amerykanin. To był rok ’95, a ja miałem z nim rozmawiać o informatyce, Microsofcie. Byłem przerażony! Wtedy nawet nie miałem komputera, nikt tego nie używał. Musiałem się bardzo mocno przygotować i dzięki temu ta rozmowa nawet całkiem nieźle mi wyszła. Przygodą było też spotkanie z takim zespołem… Spice Girls. Nie wiem, czy kojarzycie…
– Oczywiście!
– Podobnego wywiadu to chyba nigdy nie przeprowadziłem. Miałem z nimi spotkanie w Paryżu. Siedziały w pokoju hotelowym zmęczone, byłem gdzieś na końcu kolejki dziennikarzy.
– Musiały być wyjątkowo opanowane…
– O, tak… Zajmowały się swoimi sprawami. Malowały paznokcie – jedna u rąk, druga u nóg. Trzecia patrzyła w lusterko, a czwarta grzebała w komórce, bo już wtedy komórki się pojawiły – to był ’98 rok. Tylko jedna łaskawie odpowiedziała na kilka moich pytań.
– Dzisiaj skończyłoby się pewnie na kilku mailach.
– Mam nadzieję, że są pewne granice internetowego szaleństwa. Odniosę się do obaw, które kiedyś dotyczyły kina… Mówiono, że może kino upadnie, bo pojawiły się kasety VHS, później płyty DVD, a jeśli ludzie będą mieć filmy w domu, to nie będą chodzić do kina. Tak się na szczęście nie stało. Myślę, że Internet nie zwycięży tradycyjnego dziennikarstwa.
– Coś pana przeraża w Internecie?
– Hejt. Zastanawiam się, czy nie ma jakiś granic wolności słowa, ale jest proste rozwiązanie – można tego nie czytać.
– Spotkał się pan z obraźliwymi wpisami na swój temat?
– Oczywiście, że tak. Gdy ma się dzieci, pojawia się dodatkowy problem. Nie chciałbym, żeby ktoś mnie z nimi fotografował i wrzucał zdjęcia gdziekolwiek. Nie jest to przyjemne. Najlepiej tego nie czytać. Chociaż zdarzyło mi się parę razy.
– Można zachować dystans wobec takich ataków?
– Komentarze, memy, żarty – nie, nie jest to łatwe. Staram się podchodzić do tego z dystansem, ale parę razy coś przeczytałem na mój temat i mnie ściskało. Ludzie pokazują swoją ciemną naturę. Anonimowo każdy może napisać wszystko. Żadnych hamulców.
– Czy mamy prawdziwą wolność słowa w mediach?
– Myślę, że tak. Każdy, kto pamięta czasy PRL-u, powie, że tak. Oprócz obszarów słusznie zakazanych, czyli jakichś tam ideologii nazistowskich czy satanistycznych, możesz kupić prasę „od Sasa do Lasa”, od lewej strony do skrajnie prawej. Mógłbyś wyjść teraz na środek placu Trzech Krzyży, postawić sobie mikrofon i wygłaszać poglądy, nie wiem, skrajnie prawicowe! Gdybyś obraził prezydenta, albo zaczął krzyczeć: „Heil Hitler!”, pewnie mogłaby być jakaś akcja, ale nie ma żadnych wątpliwości, że mamy wolność słowa.
– W takim razie, jak skomentować sytuację, kiedy dziennikarz ma swoje przekonania, ale musi podporządkować się redakcji?
– To jest inna sprawa. Ma możliwość powiedzenia tego, co chce, ale może stracić pracę.
Więc jest ryzyko… W gazecie jest jakiś właściciel, płaci – wymaga, jest profil gazety, program, ale są też wreszcie bardzo różne gazety.. Co innego, gdy mówimy o mediach publicznych. Tu powinny być prezentowane różne opcje w stosunkowo równych proporcjach, a do jednego programu powinni być zapraszani ludzie, reprezentujący różne poglądy. Może jesteśmy daleko od ideału, ale mniej więcej tak jest.
– Pisze pan książki dla dzieci. Skąd taki pomysł?
– Dzieci mnie zainspirowały. Napisałem cztery książki, ale na razie nie zanosi się na kontynuację. Dzieci rosną i byłoby to dla nich już pewnie zbyt obciachowe.
– Takie pisanie to musi być frajda, odskocznia od dziennikarskich realiów…
– Odpowiedź nie jest taka prosta. Z jednej strony frajda, ale sam proces pisania bardzo angażuje. Jeśli ktoś nie może się temu całkowicie poświęcić, jeśli musi łapać każdą chwilę, godzinę, dwie, czasami trzy, a potem wychodzić do innego świata, to nie jest łatwe. Mój ojciec jest pisarzem prawdziwym. Gdy on pisze książkę, to wchodzi w ten świat na wiele dni, tygodni. Bycie prawdziwym pisarzem to poważna sprawa.
– Dzieci były pierwszymi recenzentami? Jak im się podobała książka?
– Jakie dzieci?
– Pańskie.
– Myślę, że książka im się spodobała, mojej żonie też. W pewnym momencie przyzwyczaiły się do tego, że tatuś pracuje w telewizji. Mimo wszystko mam satysfakcję, bo fragmenty dwóch książek znalazły się w podręcznikach szkolnych. Ich autorzy musieli sami dodać te fragmenty. To jest ciekawe, bo to moja córka przyszła do mnie, przyniosła podręcznik i mówi: „Chcę ci coś pokazać”. Patrzę, a tam całe fragmenty i ćwiczenia, jak to w podręczniku: „przeanalizuj postępowanie Kuby” i punkty do zadań.
– Zamieścili bez pana wiedzy?
– No tak, nie wiem, jak to się stało, wydawca książki też nie wiedział. Sprawa się już jednak wyjaśniła.
– Dzieci będą miały ćwiczenia z głowy, bo tata sam je rozwiąże…
– Śmialiśmy się z tego właśnie.
– Skąd biorą się pomysły na żarty kończące „Teleexpress”? Testujecie ich śmieszność? Kto tworzy puenty?
– Ja sam. Wśród zdjęć, które dostajemy od widzów, muszę jakieś znaleźć i opisać.
– Musimy jeszcze zapytać o prognozę pogody, którą niedawno, ni stąd ni zowąd, przedstawił pan w „Teleexpresie” specjalnie dla Drawna, położonego blisko naszego miasta. Dlaczego? Jaki był klucz?
– Był taki pomysł, choć później jakoś upadł, żeby na początku każdej prognozy pogody uwzględniać wybrane małe miejscowości, gdzieś tam w Polsce.
– Akurat Drawno?
– Dlaczego? Nie wiem...
– Prosimy o dokończenie zdania: Maciej Orłoś to…
– Mieszkaniec Warszawy, ojciec, mąż, współpracownik TVP, prowadzący popularny program informacyjny „Teleexpres”, autor kilku książek, szkoleniowiec, były aktor. Cóż więcej…? Dobrze odpowiedziałem?
– Bardzo dobrze! Trafił pan w dziesiątkę. Bardzo dziękujemy za poświęcony nam czas.
ROZMAWIALI redaktorzy Kontrastu”, zredagował SAMSON
Kontrast
Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych w Kaliszu Pomorskim
Na zdj.: W pewnej kawiarni w Warszawie… Spotkanie „Kontrastu” z Maciejem Orłosiem
Fot.: Kontrast