– mówi Hannelore Scholz-Lübering, w roku akademickim 2015/2016 profesor gościnny w Instytucie Filologii Germańskiej Uniwersytetu Szczecińskiego
– Odra jest coraz bardziej interesująca dla badaczy. W 2012 r. w Lipsku wydała pani po polsku i niemiecku książkę „Wie die Oder rauscht” („Jak szumi Odra”), będącą w istocie zbeletryzowanym przewodnikiem dla osób poznających Nadodrze. Co takiego ma w sobie Odra, że wzbudza tak duże zainteresowanie?
– Myślę, że wynika to z faktu, że od 1945 roku jest to rzeka graniczna, a w stosunkach polsko-niemieckich aż do 1989 roku przebieg granicy był kwestią dyskusyjną. Wprawdzie władze NRD, pod naciskiem ZSRR, uznały tę granicę już w 1950 roku, lecz dla RFN aż do lat dziewięćdziesiątych była ona solą w oku. Rzeki ze swej natury są pomnikami przyrody, a Odra zwłaszcza w czasie II wojny światowej nabrała znaczenia politycznego. Przez nazistowską propagandę była określana „rzeką niemieckiego losu”. Wiele wody musiało upłynąć, żeby zmienić jej symbolikę „krwawej rzeki” w rzekę przebaczenia i pojednania. Wyrazem tego są otwarte mosty i pierwszy prom w Gozdowicach, łączący brzegi rzeki, polski i niemiecki. To wszystko sprawia, że teraz musimy nadać Odrze nową symbolikę. Łatwość przekraczania rzeki sprawia, że może istnieć Uniwersytet Viadrina we Frankfurcie nad Odrą i Collegium Polonicum w Słubicach, a także miasta bliźniacze, jak Goerlitz/Zgorzelec i Frankfurt/Słubice, przykłady bardzo bliskiej współpracy. Odra jest częsta w powojennej niemieckiej literaturze wspomnieniowej, na przykład u Güntera Eicha, pochodzącego z nadodrzańskiego Lebus. Odra nieustannie go poruszała, budziła wspomnienia. To rzeka, w której stracili życie żołnierze jednej z najstraszliwszych bitew drugiej wojny. To także należy do symboliki Odry.
– Dla mnie jest znamienne, że Polacy i Niemcy porozumieli się jako narody wysiedlonych, np. Niemcy z Prus Wschodnich, Pomorza, Nowej Marchii, a Polacy z Wileńszczyzny czy Tarnopolskiego. W NRD, podobnie jak w PRL, był to temat tabu, a w RFN miał zabarwienie nasycone rewizjonizmem. W Niemczech, za ogólną zgodą, długo milczano o prawdziwej roli Niemiec w drugiej wojnie światowej. Jak jest dziś?
– Nie zgodzę się, że milczano. Nawet w NRD ukazywały się książki o tej tematyce. Natomiast otwarta dyskusja o przesiedleniach faktycznie zaczęła się w całych Niemczech po przełomie 1989 roku. Teraz naszym zadaniem jest, aby temat wysiedleń i przesiedleń odideologizować. Powinniśmy doprowadzić do tego, aby „kultura wspomnieniowa” połączyła nasze narody. Kiedyś mówiono w Niemczech: „Polacy przyszli i zajęli nasze piękne domostwa”, mimo że naprawdę te domostwa często były zniszczone przez wojnę i obrabowane przez maruderów i szabrowników, a Polacy przybyli z miast i wsi wcześniej straszliwie zniszczonych przez Niemców. Nieważne, czy czasami doznawali „szoku kulturowego”, bo byli i tacy, którzy u siebie nie mieli bieżącej wody i elektryczności. Niemieccy wysiedleni też mieli poważne problemy w Niemczech. Często traktowano ich wrogo, zatrudniano przy najcięższych pracach, źle opłacano, kwaterowano w pomieszczeniach gospodarczych. Kiedy otrzymali odszkodowania za „mienie utracone”, mówiono, że przybyli z nędzy, a budują sobie pałace. Te rzekome pałace to były małe domki w szeregowcach. To wszystko pokazuje, jak bardzo temat powojennych wypędzeń i przesiedleń był wykorzystywany ideologicznie i politycznie. Dziś o tych sprawach możemy mówić normalnie: jak było naprawdę, dlaczego do tego doszło. Oczywiste jest, że prapoczątkiem zła była hitlerowska ekspansja i agresja, ale ostatecznie Niemcy także stali się jej ofiarą.
– W Polsce z niesmakiem przyjmowano niemiecką literaturę wspomnieniową, książki znanych pisarzy, lecz przede wszystkim autorów młodych, opisujących przeszłość swoich bliskich w myśl sloganu: „mój dziadek był w SS, ale po wojnie był dobrym człowiekiem”. Czy to już minęło, czy trwa nadal?
– Moim zdaniem tego, o czym pan mówi, nie należy utożsamiać z obecną literaturą wspomnieniową. Wiemy, że początkiem wszystkich nieszczęść stały się nazistowskie slogany, które wszyscy znamy. Jednak musimy rozróżniać ofiary wśród żołnierzy i ofiary wśród ludności cywilnej, które długo nie były uznawane. Chcę też zauważyć, że dopiero w tym roku Francja uznała, że zarówno Francuzi, jak i Niemcy byli ofiarami w I wojnie światowej, bo polegli w tej samej bitwie pod Verdun. Takiego podejścia często odmawia się ludności cywilnej, która zgodnie z Konwencją Genewską powinna być chroniona, a ponosiła często ofiary znacznie większe niż armie. Myślę, że nadszedł czas na przebaczenie i pojednanie także na tej płaszczyźnie. Na to jednak potrzeba nowego podejścia.
– Przeżywamy kolejną wielką wędrówkę ludów, w mikroskali także na polsko-niemieckim pograniczu. Polacy chętnie osiedlają się w miejscach opuszczanych przez Niemców, a w szkole regionalnej w Löcknitz czy w tamtejszym przedszkolu połowa dzieci jest z polskich rodzin. Co pani o tym sądzi?
– Stało się to możliwe między innymi dlatego, że nasze kultury są podobne. Polska młodzież tak samo chętnie czyta Słowackiego czy Mickiewicza, jak Goethego czy Schillera. Niemiecka podobnie. Dla mnie szczególnie ciekawe jest, że na pograniczu dochodzi do wymieszania języków. Warto ten proces uważnie obserwować.
– Mówi się, że spośród różnych narodowości najlepiej w Niemczech integrują się Polacy.
– Moim zdaniem Rosjanie. Polacy mają w Niemczech nie najlepszą opinię, choć nie chciałabym tego uogólniać. Jedni na pograniczu kupują i remontują domy, innych oskarża się o przestępstwa. Rosjanie, przybywając do Niemiec, robią wszystko, żeby w Niemczech zostać, i dlatego nie chcą narażać się władzom. Jeśli naruszają prawo, to na wielką skalę, co dotyczy głównie rosyjskiej mafii. W porównaniu z nią przestępczość transgraniczna jest nieporównanie mniejsza, lecz bardzo psuje opinię o Polakach.
– Bywa, że taką „gębę” przyklejają nam niemieckie media.
– Tak czy inaczej problem na pewno jest.
– Pracuje pani również na uczelni w Gorzowie. Czym się tam pani zajmuje?
– Głównie pograniczem i Odrą. Nad tymi tematami pracują tam historycy, poloniści, germaniści. Moi dyplomanci zajmują się np. literaturą pogranicza i literaturą wspomnieniową. Dlatego tam powstała moja książka „Jak szumi Odra”.
– Gdzie jeszcze bywa pani w Polsce?
– W Polsce bywam często. Współpracuję z naukowcami z Katowic, Krakowa, Wrocławia, Opola, z niektórymi od lat się przyjaźnię. W Szczecinie realizuję ciekawy program dotyczący area studies. Chodzi o sporządzenie nowej geografii literatury z odpowiednimi fikcyjnymi i realnymi regionami oraz krajobrazami kulturowymi. Z inicjatywy dr. Andrzej Talarczyka doszło do zawarcia umowy z Polsko-Niemieckim Instytutem Badawczym przy Collegium Polonicum w Słubicach. Współpraca Uniwersytetu Szczecińskiego z Europejskim Uniwersytetem Viadrina stwarza najlepsze warunki dla realizacji tego projektu.
– Kończy pani swój pobyt w Szczecinie. Czy to oznacza rozstanie z Polską?
– Zostaję w Gorzowie, gdzie jestem zatrudniona na stałe. Mam też zajęcia w Katowicach i Opolu. Zatem zostaję w Polsce i będę odwiedzać Szczecin, bo mam tu wielu przyjaciół.
– Czy ktoś zastąpi panią w Szczecinie?
– Tak, dr Martin Völker, młody naukowiec, który kilkanaście lat pracował na Uniwersytecie Humboldtów w Berlinie. Miał już w Szczecinie pierwszy wykład, który bardzo się spodobał.
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Zbigniew PLESNER
Prof. Hannelore Scholz-Lübering. W mijającym roku akademickim pracowała jako profesor gościnny w Instytucie Filologii Germańskiej Uniwersytetu Szczecińskiego. Od lat specjalizuje się w niemieckojęzycznej literaturze współczesnej i studiach regionalnych. Pilnie obserwuje polsko-niemieckie pogranicze. Z dumą przyznaje, że ma polskie korzenie i rodzinne związki z Pomorzem i Polską. Jej matka była Polką, a ojciec – Niemcem spod Pyrzyc.