Potrzebny był tylko miesiąc, by spontaniczny apel w internecie przekształcił się w akcję, którą zna cały świat. 26 grudnia z Berlina ruszył marsz solidarności z Aleppo. Idzie w nim spora ekipa z Polski i ze Szczecina.
Paulina pakowała plecak w przerwach między ostatnimi świątecznymi zakupami: dwie pary wygodnych butów, sweter na zmianę, bielizna, czapki. Pełna rutyna, w końcu do podróży i wędrówek jest przyzwyczajona.
Jan zrobił świąteczny prezent sam dla siebie: do zwykłego ekwipunku turystycznego dokupił porządny namiot na zimowe noclegi. Juana wyszukała najcieplejszą kurtkę, jaką miała w szafie, bo w końcu w tych dalekich Niemczech w zimie musi być mroźno.
Anna Alboth miała plecak spakowany już parę dni wcześniej i (mimo pozornego opanowania) duszę na ramieniu, gdy w szary, deszczowy poranek zbliżała się z rodziną i przyjaciółmi do lotniska Tempelhof. Niby wszystko było zaplanowane, setki ludzi, znajomi i obcy pisali, że przyjdą, ale czy dotrzymają słowa?
Miesiąc wcześniej Anna Alboth, polska blogerka i podróżniczka z Berlina, matka dwóch córek, poruszona cierpieniem ludzi w Aleppo rzuciła na swoim blogu szalony pomysł: „Chodźmy do Aleppo. My, Europejczycy. Może to w końcu skłoni polityków do zatrzymania rzezi, jeżeli do tej pory nic innego nie pomogło. Pójdziecie ze mną?”.
Dotrzymali słowa.
– Naprawdę przyszli! – powtarzała Anna Alboth w niedzielę, w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, patrząc na długą kolumnę pielgrzymów, idących w stronę lotniska Tempelhof na miejsce zbiórki. Jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom: Paulina, Jan, Juana, Ewa, Stefan, Joana i kilkuset innych. Odeszli od świątecznych stołów, zrezygnowali z wypoczynku i przyjechali do Berlina, mimo zamachu sprzed tygodnia, o którym informowały media na całym świecie. Niektórzy zastanawiali się, czy w tej sytuacji marsz w ogóle ruszy? Czy policja nie cofnie pozwoleń? Czy ludzie nie przestraszą się ryzyka?
Nie przestraszyli się. Paulina tylko wzrusza ramionami: – A co to ma wspólnego z naszym marszem? Zamachy są od niego niezależne.
Jan wręcz umocnił się w swoim przekonaniu: – Zwłaszcza po reakcjach w Polsce trzeba jak najczęściej przypominać, że ci ludzie tam, w Syrii, cierpią tak na co dzień i z terroryzmem nie mają nic wspólnego, chyba że jako jego ofiary.
W drugi dzień świąt ponad 300 osób ruszyło z Tempelhof w stronę syryjskiego Aleppo. Najwięcej Niemców i Polaków, ale szedł też Amerykanin, który dzień wcześniej, specjalnie na marsz, przyleciał z USA, i Hiszpanka, która wzięła kilka dni urlopu. Byli także Syryjczycy, uchodźcy, którzy rok wcześniej szli w drugim kierunku, do Berlina. Wielu z nich nadal nie ma dokumentów i dojść mogło tylko do granic stolicy Niemiec. Przekroczenie ich i oddalenie od miejsca pobytu to złamanie prawa.
Niektórzy uczestnicy maszerowali tylko jeden dzień, inni chcą maszerować do Nowego Roku, kiedy będą musieli wracać do pracy i nauki. Nieliczni, jak Jan, planują dojść od Berlina do samego końca, do Aleppo, a przynajmniej do granicy tureckiej. Ciągle zgłaszają się następni, którzy do marszu dołączą w Dreźnie, Pradze, Wiedniu, nawet na Bałkanach. Odzywają się Turcy, którzy chcą towarzyszyć marszowi w swoim państwie. Do środy (28 grudnia) udział w przejściu choć fragmentu trasy zgłosiło prawie 2900 osób.
Paulina, szczecinianka, o tym, że dołączy do marszu, powiedziała rodzinie pierwszego dnia świąt, kiedy trzeba było wytłumaczyć, że nie będzie jej w domu następnego dnia. Specjalnego zaskoczenia nie było, rodzice już wcześniej słyszeli o marszu i podejrzewali, że Paulina pójdzie. Spytali tylko, na jak długo. W Berlinie Paulina dołączyła tylko na dwa dni, później musiała wracać do pracy. Dołączy ponownie za kilka tygodni, już na Bałkanach.
Właśnie tam, przez przypadek, po raz pierwszy zetknęła się z uchodźcami. Pojechała na wakacje na Bałkany. W polskich mediach uchodźcy wtedy jeszcze prawie się nie pojawiali. Czasami były jakieś wzmianki o Lampedusie, Grecji, pontonach. To, że na południu Europy koczowali na ulicach, na północy mało kogo interesowało. Kiedy Paulina wysiadła z pociągu w Belgradzie, zobaczyła tłumy.
Naprędce, z kolegą, starała się pomóc. Gdy wrócili do Polski, zrobili zbiórkę pieniędzy. Kupili uchodźcom zimowe buty. Potem Paulina została wolontariuszką w jednym z obozów. Słuchała historii tych ludzi, widziała blizny po kulach. Wojna stała się dla niej bardziej osobista. Jednak mówi, że i bez tego by poszła.
– Przecież człowiek nie musi spotykać ofiar wojny, żeby wiedzieć, jakie ona przynosi cierpienia – wzrusza ramionami.
Dlatego Paulina w ogóle nie wątpiła w to, że musi pójść, choć kawałek.
– Jeżeli opowiadam innym, że tym ludziom trzeba pomóc, to muszę jakoś potwierdzić moje przekonania. Słowa to za mało – mówi, jakby była to oczywistość.
Pierwszy nocleg: sala gimnastyczna liceum w podberlińskim Mahlow, udostępniona przez burmistrza i radnych. W ciągu następnych dni uczestnicy marszu będą spać w szkołach, kościołach, starych kinach, na boiskach i w ośrodkach dla uchodźców.
W Niemczech, Czechach i Austrii lokalne grupy, wspierające marsz, są bardzo zaangażowane, więc zaplecza im nie zabraknie. Codziennie zamierzają przejść 20 kilometrów, a cała trasa zajmie im prawie cztery miesiące, jeżeli na przeszkodzie nie stanie zła pogoda czy jakieś logistyczne trudności.
„To był najtrudniejszy dzień w moim życiu” – napisała Anna Alboth drugiego dnia marszu na swoim blogu. Nie z powodu pogody i obciążenia fizycznego. Chcąc uniknąć oskarżeń o wspieranie którejś ze stron konfliktu, organizatorzy od początku postanowili nie używać żadnych emblematów czy flag poza białą, neutralnym znakiem rozejmu. Nie wszyscy to zaakceptowali. Kilka osób pojawiło się z flagami Wolnej Syrii, symbolem rewolucji. Odeszli po pierwszym dniu marszu, bo odmówili ich zwinięcia.
„Boli, że straciliśmy kilku przyjaciół z ich pomysłami i energią – pisze Anna – ale musimy pozostać marszem dla cywili, bez ideologii. To jest nasze zadanie”.
Paulina też wyjechała, ale do pracy, bo nie ma urlopu. Za kilka tygodni wróci i dołączy do uczestników marszu.
Agnieszka HRECZUK
Fot. Facebook
Artykuł pochodzi z dodatku "Kuriera Szczecińskiego" – "PRZEZ GRANICE"