Rozmowa z Zośką Papużanką, autorką powieści „On”
– „On” wiele oferuje – między innymi przekorny dialog z czytelniczymi nawykami. Zauważa pani: „Ludzie pragną tradycyjnych, linearnie rozwijających się powieści, wszechwiedzy narratora i bohatera do utożsamienia się” – i jednocześnie proponuje pani powieść zdecydowanie nietradycyjną, której protagonistą jest Śpik, „beznadziejny bohater literacki”. Skąd ten pomysł – aby już na początku wybić czytelnika z rytmu, aby tak jednoznacznie pójść w poprzek oczekiwań?
– Chciałam sprawdzić, czy potrafię napisać książkę o kimś, kto się na bohatera książkowego nie nadaje. Mój bohater jest beznadziejny pod każdym względem, a jednak jego obecność uczy innych, najbardziej jego matkę, że taki ktoś jest potrzebny. Być może jest zatem po coś potrzebny czytelnikowi. Ale taka próba – choć zapewne nie zabrzmi to dobrze – nie jest z mojej strony pójściem w poprzek oczekiwaniom, ponieważ ja zupełnie się z oczekiwaniami nie liczę. Gdybym się liczyła – nie umiałabym niczego napisać, bo zastanawiałabym się, jak sprostać komuś, kogo jeszcze nie ma. W momencie pisania – jestem ja i kartka, nie ma czytelnika. On jest później, ma czas wyłącznie dla siebie, czas, w który ja nie ingeruję, i w tym swoim czasie może sobie wymyślić swoje oczekiwania i sprawdzić, czy książka może im sprostać. Ale to już inna historia, na pewno nie moja.
– Prowadzi pani dialog także z polską tradycją literacką. W powieści powtarza się traktowany z ironią wątek „bohaterów przegranych”, z którymi mają utożsamić się uczniowie. Co jest nie tak z „bohaterami przegranymi”? Skąd ten dystans?
– Dystans jest najzdrowszą rzeczą na świecie. Oprócz pomidorów. Najzdrowszy dystans to ten do samego siebie – nad nim ciągle jeszcze muszę popracować. A dystans do polskiej literatury mam spory być może z racji pracy w szkole. Nie mogę już patrzeć na wałkowanie wciąż tych samych tematów i bohaterów i na zachwycanie się od lat tym samym, co powinno zachwycać, a jednak nie zachwyca. Nic z tym nie robimy. Może na początek dobrze jest się z tego szczerze pośmiać.
– Inna ironiczna figura to Polonista z Wielkimi Aspiracjami. Jakie są największe grzechy, jakie mogą popełnić nauczyciele języka polskiego?
– Uwierzyć, że mają receptę na literaturę, że są jedynymi słusznymi interpretatorami, i kazać to uczniom zapisać w zeszycie. I nie lubić tego, co robią.
– Uważa pani, że należałoby przewietrzyć kanon lektur? Jeśli tak, czego brakuje a co powinno zostać z niego usunięte?
– Nie przypisuję sobie prawa do sądzenia ani decydowania o tym. Słucham, co mówią uczniowie. I z tego słuchania tylko i sprawdzania, co czytają pod ławką, wiem, że chcą literatury współczesnej, mówiącej o ich świecie i ich językiem.
– Wydaje się, że w polskiej literaturze ostatnich lat rodzina często jest traktowana albo w sposób sentymentalny albo jako źródło wszelkich traum. Tu także „On” idzie w poprzek, niesie ze sobą wizję rodziny zniuansowaną, nieoczywistą. Taki był pani cel – obnażyć mitologie, te pastelowe i te mroczne, na temat rodziny?
– Nie jestem badaczką mitologii ani polskich traum. Mitologie mam tylko swoje własne. A kiedy piszę – naprawdę nie mam celu, jeden tylko – pisanie. Proszę tego źle nie zrozumieć, ja naprawdę mam krótką perspektywę i nie czuję się predestynowana do mówienia o uniwersalnych tematach. Perspektywa czytelników jest szersza – bo może ich być nieskończenie wielu. Mają więc prawo do swoich wielu interpretacji.
– Akcja powieści toczy się w drugiej połowie lat 80. Jest coś szczególnie pociągającego w tym okresie?
– Umieściłam akcję powieści w latach 80. z czystej uczciwości, napisałam o czasie, który jest mi znany. Nie uważam, żeby było wtedy cokolwiek pociągającego, wręcz przeciwnie. Odnoszę się do tego okresu z nostalgią, bo to czas mojego dzieciństwa, ale stanie w kolejkach po cukier, chwalebne powroty do domu z wieńcem papieru toaletowego i chodzenie w butach Relax uważam za upokarzające. Taki świat nam wtedy zafundowano, odebranej godności i unifikacji.
– Outsider taki jak Śpik miałby łatwiej we współczesnej szkole?
– Myślę, że byłoby mu teraz lepiej – wiele trudności, chorób, niedostosowań, traktowanych wtedy jak tabu, dziś się diagnozuje i są ludzie świetnie przygotowani do pracy z takimi uczniami. Stwarza się im dobre warunki rozwoju, uczy inne dzieci, że ludzie są różni i że jest w tym wartość.
– Niezwykle ważna w powieści jest relacja między Śpikiem i jego matką. W jednym z wywiadów powiedziała pani, że nie można napisać o relacji matki z dzieckiem, jeśli nie ma się dziecka. Dopytam: czy gdy już dała się pani poprowadzić własnemu tekstowi, to dał on pani jakąś nową wiedzę na temat macierzyństwa, coś w pani otworzył?
– Raczej wykorzystałam tę wiedzę, którą już mam dzięki moim synom. Na pewno z większym podziwem patrzę na matki dzieci z niepełnosprawnością i z zaburzeniami rozwojowymi. To jest prawdziwe bohaterstwo, nie na chwilę.
– W pani powieści, skądinąd pełnej celnych realistycznych obserwacji, jest jeszcze „coś więcej”, rodzaj magii objawiającej się na przykład w postaci taksówkarza, który wie o wiele za dużo niż powinien. Czym jest to „coś więcej”, coś, co prowizorycznie można by nazwać metafizyką codzienności?
– Niektórym czytelnikom ten motyw bardzo przeszkadzał, chcieli go koniecznie sobie wytłumaczyć, a on nie ma i nie musi mieć wytłumaczenia. Tak widzę świat – nie umiem i nie chcę rozgraniczać realizmu od metafizyki.
– Dziękuję za rozmowę ©℗
Rozmawiał Alan Sasinowski