Rozmowa z Katarzyną Boni, autorką książki „Ganbare! Warsztaty umierania”
– „Ganbare!” opowiada o duchowych i kulturowych skutkach tsunami, które w 2011 roku zdewastowało północną część Japonii. Jak dla pani zaczęła się ta historia? Co sprawiło, że zdecydowała się pani napisać o kraju, którego języka, jak pani przyznaje, nie zna? I jak zaczyna się taka reporterska opowieść – od pojedynczej frazy, wyrazistego obrazu, od bohatera?
– Do Japonii zaczęłam jeździć w 2011 roku – już po marcowej katastrofie. Wtedy jeszcze nie myślałam o pisaniu książki, choć tsunami i elektrownia jądrowa w Fukushimie pojawiały się prawie w każdej rozmowie. Wracałam wielokrotnie – dla kultury, dla jedzenia, dla przyjaciół. Ale przede wszystkim wracałam, żeby poznawać Japonię mniej znaną – taką, na którą zazwyczaj nie ma się czasu podczas pierwszej wizyty.Trzy lata po katastrofie trafiłam na tekst w „The Japan Times”. Kilkaset tysięcy ludzi ciągle mieszkało wtedy w domach tymczasowych – czyli w blaszanych kontenerach. Zaskoczyło mnie to. Wydawałoby się, że tak świetnie zorganizowany kraj jak Japonia w trzy lata upora się ze skutkami katastrofy. Zdałam sobie sprawę, że sama uległam stereotypom. Zaczęłam zbierać materiały do tekstu dla „dużego formatu”. Spotykałam coraz więcej osób, trafiałam na kolejne newsy w gazecie. Kiedy przeczytałam o mnichach prowadzących warsztaty umierania, zrozumiałam, że to uniwersalna opowieść o tym, jak radzić sobie z traumą i ze stratą – nie na jeden tekst, ale na całą książkę. Myślę, że odnajdywanie reporterskich tematów za każdym razem zaczyna się w inny sposób. To może być bohater, obraz, pojedyncza fraza – ale dla mnie ważna jest ekscytacja. Jeśli po usłyszeniu historii przeszukuję internet, spędzam godziny czytając książki, opowiadam o tym, co znalazłam, rodzinie i przyjaciołom, i czuję, że temat „sam się prowadzi” – to znaczy, że jestem gotowa spędzić z nim dwa lata mojego życia.
– Miejsce, o którym pani pisze, to „tylna Japonia, Japonia B”. Na czym polega odrębność tego regionu, jakie są jej źródła?
– Tōhoku to tradycyjny region, gdzie w domach mieszkają razem trzy a nawet cztery pokolenia. Silna jest wiara w przodków i jeszcze silniejsze przywiązanie do ziemi. Chyba w każdym państwie można zaobserwować taki podział – na regiony A i regiony B. I tak jak wszędzie wynika to głównie z historii.
– Pracując nad książką, znalazła pani wśród Japończyków wielu sprzymierzeńców. Ale jedna z kobiet, której relację znajdziemy w „Ganbare!”, stawia zarzut, że przyjechała pani „wywęszyć tragedię”. Jak reporter może odnieść się do takiego oskarżenia?
– Nie wiem, każda sytuacja jest inna. Przede wszystkim reporterzy muszą sami przed sobą odpowiedzieć, czy rzeczywiście nie przyjechali „wywęszyć tragedii”. Bo może w tym oskarżeniu jest trochę racji? Muszę sama przed sobą bardzo uczciwie odpowiadać, gdzie są granice, których nie przekroczę. Nie spotykałam się z ludźmi, którzy ciągle jeszcze przechodzili załamanie nerwowe albo cierpieli na depresję. Nigdy też moich bohaterów nie pchałam do zwierzeń. Ale to nie znaczy, że nie zależało mi na „soczystych kawałkach”. Każdemu reporterowi zależy na historii, która jest znacząca. A w tej sytuacji mogłam tylko słuchać zarzutów. Mam poczucie, że bohaterka – psycholożka, Japonka wykształcona w Stanach – potraktowała mnie jak wentyl bezpieczeństwa. Byłam obca, pojawiłam się na chwilę. Od kilku lat była zamknięta w tej niewielkiej społeczności, obciążona pracą i traumami swoich klientów. Trafiło na mnie. Na początku myślałam, że to stracona rozmowa. A potem okazało się, że ta złość i wypowiedziane w gniewie zdania są bardzo w książce potrzebne – bo pokazują całe spektrum emocji, przez które przechodzą ofiary katastrofy.
– Z jednej strony skutki tsunami z 2011 roku wydają się wyjątkowo rujnujące, z drugiej – to kolejna katastrofa w dziejach Japonii. Japończycy w końcu wracają do zniszczonych miejsc. „Ale za 30 lat znowu będziemy mieszkać nad morzem” – powiada Sato, jeden z bohaterów książki. Jak to jest tsunami z 2011 roku było czymś jakościowo odmiennym od wcześniejszych kataklizmów, czy było po prostu kolejną odsłoną tej samej nawracającej tragedii?
– Po pierwsze – trzęsienie ziemi było jednym z najsilniejszych odnotowanych na świecie. Po drugie – tsunami było wyższe niż przewidziano. Do tego doszła katastrofa w elektrowni jądrowej w Fukushimie – która zburzyła silny w Japonii mit o bezpiecznym atomie. Pod tym względem katastrofa z 2011 roku była odmienna od poprzednich tragedii. Ale z drugiej strony oczywiście wpisuje się ona w ciąg kataklizmów, których Japonia doświadcza raz na 80-100 lat. W Japonii zawsze czeka się na kolejne duże trzęsienie ziemi. Bo to, że się pojawi, jest pewne. Nie wiadomo tylko kiedy i gdzie.
– Jeden z najbardziej dramatycznych fragmentów „Ganbare!” jest poświęcony walce o to, by nie dopuścić do katastrofy w elektrowni Fukushima Daiichi. Przytacza pani opinię, że mogło dojść nawet do zniszczenia całego kraju. Było aż tak źle?
– Niektórzy uważają, że tak. Na całe szczęście nigdy nie dowiemy się, co stałoby się, gdyby w Fukushimie wybuchło więcej reaktorów, gdyby pożar dosięgnął pojemników ze zużytym paliwem albo gdyby wiatr zamiast nad ocean wiał w stronę lądu.
– Hiroki Terai, organizator wieczorów płakania, stwierdza, że Japończycy potrzebują wyrzucenia z siebie emocji jak żaden inny naród na świecie. Podziela pani tę opinię?
– Są jakieś testy, które umiejscawiają Japończyków prawie na końcu skali, jeśli chodzi o wyrażanie smutku. Ale myślę, że nauka wyrażania emocji – i tych pozytywnych, i tych negatywnych – przydałaby się większości ludzi. Nie tylko w Japonii.
– Opisuje pani rozmaite sposoby radzenia sobie z traumą – nurkowanie w oceanie, aby szukać kości ofiar, rozmowy ze zmarłymi przez niepodłączony telefon, warsztaty umierania… Te zachowania pozwalają jakoś inaczej spojrzeć na rytuały żałoby właściwe, na przykład, polskiej kulturze? Jeśli tak, to w jaki sposób?
– Takie zachowania pozwalają poradzić sobie z traumą i ze stratą. Rozmawiałam niedawno z jednym dziennikarzem o tym, że w Polsce śmierć jest coraz częściej usuwana z naszej codzienności; że brakuje rytuałów z nią związanych – które jeszcze trzy pokolenia temu były obecne. W „Ganbare!” próbuję pokazać, na jak wiele różnych sposobów można przechodzić przez żałobę. Opisane przeze mnie zachowania to nie są tradycyjne zachowania Japończyków. Stworzyła je ich wrażliwość i ich kreatywność.
– Uderzające jest to, że narracja w „Ganbare!” jest prowadzona jednocześnie z zewnątrz i od wewnątrz – zanurza się pani w obcą kulturę bez eurocentrycznego dystansu, bez obracania tej kultury w folklor. Czy to zanurzenie, ten bliski kontakt, coś w pani zmieniły?
– Myślę, że zanurzenie w dowolnej kulturze odmiennej od własnej – jeśli tylko się na to pozwoli – dużo zmienia. Można nauczyć się innego podejścia do codziennych spraw, innego sposobu rozwiązywania problemów, i słów, które w inny sposób określają rzeczywistość. Bardzo zależało mi na tym, żeby nie orientalizować ani nie używać łatwej egzotyki. Wszyscy czujemy tak samo, przeżywamy takie same emocje. Nawet jeśli różnimy się kulturą, to są to pozorne różnice: naskórek, pod którym wszyscy jesteśmy tacy sami.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Rozmawiał Alan Sasinowski