Środa, 06 listopada 2024 r. 
REKLAMA

Dramat samotnego żeglarza

Data publikacji: 27 kwietnia 2017 r. 11:29
Ostatnia aktualizacja: 27 kwietnia 2017 r. 11:29
Dramat samotnego żeglarza
Przeciwności losu sprawiły, że „Regina R.” musiała zawinąć m.in. do portu w Australii. Fot. Grzegorz WĘGRZYN  
Przez kilka świątecznych dni my w Szczecinie i cały świat żeglarski – via internet – śledziliśmy akcję ratunkową na otwartym Pacyfiku, ok. 1600 mil morskich na wschód od Nowej Zelandii, w warunkach sztormowych, gdzie ostatecznie podjęty został na pokład statku handlowego nasz samotnik Grzegorz Węgrzyn, a opuszczony przez niego jacht nadal tam dryfuje. Na podstawie napływających przez trzy dni informacji medialnych – w dn. 15-17 bm. – przygotowałem poniższą w miarę pełną relację o całym wydarzeniu, wraz z nasuwającymi się po doniesieniach nowozelandzkich służb ratowniczych bardziej ogólnymi refleksjami. Dzień później – 18 bm., już z pokładu statku – otrzymaliśmy krótką refleksję samego Grzegorza i jego punkt widzenia na działania podjęte przez kapitana statku, znacznie różniący się od relacji służb nowozelandzkich. Wynika z jego wpisu, że nie tylko robiono mu nadzieję na holowanie jachtu, ale nawet podjęto taką próbę, w efekcie której jacht został poważnie uszkodzony, co ostatecznie według niego rozwiało nadzieję na opanowanie sytuacji. Doniesienia nowozelandzkie nic nie mówiły o tej nieudanej próbie podejścia statku do jachtu i podania holu.

Wiesław SEIDLER

Dwa lata temu, w czerwcu 2015 r., Grzegorz Węgrzyn (64 lata) ruszył z kraju na wokółziemską pętlę w stylu Henryka Jaskóły, czyli z zamiarem samotnego opłynięcia świata nonstop (bez zawijania do portów!), trasą Szczecin – Szczecin, nawet z optymistyczną chęcią dokonania tego w czasie poniżej 300 dni, czyli krótszym niż Jaskóła. Jego ambitne plany od początku budziły kontrowersje w żeglarskim środowisku, gdyż co prawda jest doświadczonym żeglarzem, właścicielem morskiego jachtu „Regina R.”, ale praktycznie nie sprawdził się wcześniej w samotnych morskich rejsach, jest zresztą mało znany jako żeglarz nie tylko w kraju, ale nawet w Szczecinie czy w rodzinnym Gryfinie. Może po prostu nie jest celebrytą, nie zabiega o sławę, chciał się sprawdzić w samotnym wokółziemskim rejsie? Tak nawet zapowiadał wcześniej: „Mam wolę płynąć i płynę. To jeszcze nie jest moja wyprawa życia, ani moje ostatnie słowo w żeglarstwie. Moim marzeniem jest »zawiązanie kokardki na Ziemi«, czyli potem powtórne opłynięcie globu, ale w odwrotną stronę!…”.

Wbrew przeciwnościom losu

Neptun miał jednak dla Grzegorza swoje plany. Jego kłopoty zaczęły się już na środkowym Atlantyku, gdy podczas sztormu nie tylko został ranny, ale też wysiadła nawigacja satelitarna, co zmusiło go do nieplanowanego wejścia do portu Santiago na Wyspach Zielonego Przylądka. Tam jednak nie poddał się, po usunięciu awarii i po przezimowaniu donosił w listopadzie 2016: „Ahoj przyjaciele! Chcę się z Wami podzielić ostatnimi przemyśleniami. Chcę ratować mój rejs non-stop. Nie będzie to już Szczecin-Szczecin, ale Santiago-Santiago (…). Za dużo ludzi jest zaangażowanych w organizację rejsu, żeby teraz odpuścić…”. Nie odpuścił, ruszył dalej, dzięki pomocy wielu ludzi dobrej woli…

Tak było też później, gdyż kolejne sztormy, problemy finansowe, brak prowiantu i inne kłopoty nadal go prześladowały, stąd znowu zmiany planów i zawinięcia do portów – do Kapsztadu, potem na Australii i w Nowej Zelandii, co relacjonowały sporadycznie także media krajowe czy światowe i o czym też pisałem na stronach ZOZŻ i „Żagli”. Powtórzę tu, że uparty Grzegorz praktycznie od początku płynął w stylu niegdysiejszych samotników, bez stałego satelitarnego kontaktu ze światem, gdy więc znikał gdzieś za horyzontem po jednej stronie oceanu, to po miesiącach pojawiał się dopiero po jego przepłynięciu, w kolejnym porcie, już po drugiej stronie… Tak było właśnie z przejściem Oceanu Indyjskiego, kiedy po długiej „ciszy” został już uznany za zaginionego, ale odnalazł się w… Australii. Te kolejne etapy jego rejsu, czyli Santiago – Kapsztad – Australia – Nowa Zelandia, stały się zresztą możliwe nie tylko dzięki jego determinacji, ale też dzięki technicznej, praktycznej i finansowej pomocy miejscowej i międzynarodowej braci żeglarskiej, szczególnie tamtejszych żeglarzy Polonusów – z RPA, Australii i Nowej Zelandii, takich jak Tom Koprowski z Australii czy Kazik Jasica z Nowej Zelandii i wielu innych. To dzięki nim Grzegorz w marcu br. wyruszył z Nowej Zelandii dalej, w stronę Hornu…

May Day na oceanie

My wszyscy w kraju i na świecie celebrowaliśmy Święta Wielkiej Nocy, gdy w eterze – w Wielki Piątek – pojawił się sygnał May Day, nadawany przez automatyczną radiopławę z otwartego Pacyfiku, z rejonu Wysp Chatham, około 2700 km na wschód od Nowej Zelandii. Nowozelandzkie służby SAR (ratownictwa morskiego) wysłały więc w ten rejon samolot NZDF „Orion”, który namierzył tam i znalazł dryfującą bezwładnie na otwartym oceanie „Reginę R.” (na zdjęciu). Grzegorz szczęśliwie był na jachcie cały i zdrowy, miał prowiant, jachtowi w zasadzie nie groziło zatonięcie, chociaż w trudnych warunkach pogodowych, przy wietrze do 25 węzłów i wysokich 3-metrowych falach, stracił ster, co uniemożliwiało dalszą żeglugę. Samolot wielokrotnie okrążył jacht, ale miał kłopoty z nawiązaniem komunikacji radiowej z Grzegorzem, dodatkowo słabo znającym angielski. Samolot zawrócił więc do bazy (kolejne prawie pięć godzin powrotnego lotu!), wcześniej kierując na pomoc najbliższy przepływający tam wtedy statek handlowy – „Key Opus”, który dotarł do „Reginy R.” w Wielką Sobotę po popołudniu, by zgodnie z prawem morskim ratować naszego rozbitka. Grzegorz jednak – wg nowozelandzkich doniesień – „nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, w której się znalazł” i nie chciał opuścić i porzucić jachtu, chociaż nie wchodziła wtedy w rachubę ani naprawa jachtu na środku wzburzonego oceanu, ani jego holowanie bądź podjęcie na pokład statku. Tylko wyjątkowo – w przypadku małych jachtów i przy spokojnym morzu – jest to czasem możliwe. Rejon, w którym zdarzyła się awaria Grzegorza, to jednak słynne „ryczące czterdziestki”, pogoda tam jest nieprzewidywalna, często sztormowa, stąd też dalsze dryfowanie jachtu po bezkresach południowego Pacyfiku było krańcowo niebezpieczne. Na szczęście kapitan statku czekał nadal na decyzję Grzegorza, pozostając w pobliżu…

Dramat żeglarza

Sytuacja zmieniła się dopiero po konsultacjach lądowych, m.in. ze znanym tamtejszym polonijnym żeglarzem Kazimierzem Jasicą, który przed laty pomagał Ludkowi Mączce, a teraz także Grzegorzowi, przed jego wypłynięciem z Nowej Zelandii. Ostatecznie „Orion” poleciał po raz drugi (!) na miejsce awarii jachtu, z misją… „perswazyjną”, zabierając jako mediatora i tłumacza właśnie Kazika, by to on przekonał Grzegorza do opuszczenia jachtu i przejścia na pokład statku. Rozmowa radiowa ze zrozpaczonym żeglarzem – po udanym zrzuceniu z samolotu lepszej UKF-ki – nie była łatwa. Kazik jako żeglarz doskonale rozumiał dramat Grzegorza i ból związany z utratą jachtu, ale wreszcie namówił go, by zostawił bezradną „Reginę R.” i przesiadł się na statek, zabierając tylko najcenniejsze przedmioty i dokumenty. Tak też się stało, samolot wrócił do Auckland, statek płynie w stronę Chile, gdzie spodziewany jest z początkiem maja. Polskie służby dyplomatyczne w Chile zostały już o tym poinformowane. Sam jacht dryfuje nadal (?) na Pacyfiku i uznawany jest od tej pory za porzucony mały wrak stanowiący potencjalne zagrożenie dla żeglugi, o czym nowozelandzkie służby wszystkich zawiadomiły. Być może Grzegorz po cichu liczy na to, że łaskawy Neptun bezpiecznie wyrzuci kiedyś jego jacht na jakąś plażę, gdzie zostanie odnaleziony? Szanse na to są raczej zerowe, ale na morzu wszystko jest możliwe…

Tak więc Grzegorz wraca, ale jego wokółziemska epopeja nie kończy się tak jak planował. Neptun – Bóg? – chciał inaczej… No właśnie, prawo morskie dopuszcza działanie siły wyższej w przypadku rozpatrywania przed izbami morskimi takich i innych wypadków i katastrof na morzach, kiedy na błędy kapitana czy załogi nakładają się też takie niezależne od nich inne zewnętrzne czynniki, jak: huragany, cyklony, tsunami itp. Na ile na takie, a nie inne zakończenie rejsu Grzegorza miał jednak wpływ tzw. ślepy los – siła wyższa, Bóg, Neptun? – a na ile raczej brawura i lekkomyślność samego żeglarza? Tak czy inaczej już teraz jego rejs zapisuję się „podręcznikowo” w kronikach naszego krajowego i światowego żeglarstwa, z jednej strony jako ostrzeżenie dla innych, z drugiej jako przykład solidarności światowej rodziny ludzi morza. Pozostaje jednak pytanie, czy samotny żeglarz może na nią zawsze liczyć, nie nadużywając jej równocześnie, nie tylko w sytuacji zagrożenia życia jego i jachtu, ale i wcześniej, w trakcie zbyt optymistycznie rozpoczętego wielkiego rejsu, a potem jego kontynuowania tylko dzięki takiej bezinteresownej pomocy z zewnątrz? No właśnie?

Dodam jeszcze, że wszystkie powyższe relacje docierały do nas jak zwykle na bieżąco, głównie za pośrednictwem naszego znanego kapitana Wojtka Jacobsona, laureata niedawnej głównej Szczecińskiej Nagrody Żeglarskiej 2016 im. Ludomira Mączki, a nadsyłali je też wymienieni poniżej i inni żeglarze polonijni. Kazik Jasica podkreślał ponadto, że jego udział w akcji ratunkowej był niecodziennym doświadczeniem i przeżyciem, kiedy podziwiał też profesjonalizm załogi samolotu „Orion”, której członkiem stał się podczas akcji (na zdjęciu). Kazik Jasica od lat mieszka w Aucland, od niedawna jest na emeryturze, jest prezesem POLANZ (Polish – NZ Business Association).

Relacje: Wiesław SEIDLER, Wojtek JACOBSON, Bogusław NOWAK, Kazik JASICA

Wpis Grzegorza Węgrzyna z dn. 18 kwietnia 2017 r., już po akcji ratunkowej

https://www.facebook.com/samotnyrejs/

„Piszę nie wiedząc, czy wiecie co się wydarzyło? Koniec z rejsem, 1200 Mm od Nowej Zelandii na Pacyfiku odpadł mi ster, przy bardzo złej pogodzie. Po trzech dniach pogoda się poprawiła i wówczas zszedłem pod wodę zobaczyć co się stało. Teraz nie będę opisywać szczegółów, ale wówczas zdecydowałem się wezwać pomoc. Przyleciał samolot z Cost Gard, nawiązaliśmy łączność, wyjaśniłem jaką mam usterkę. W odpowiedzi dostałem wiadomość, że za dwa dni przypłynie holownik i odholuje mnie do portu. Na drugi dzień przypłynął normalny 200 m statek i próbując mnie wziąć na hol staranował mnie, łamiąc maszt i dziurawiąc burtę. Jacht w tym momencie już był nie do pływania. Jestem w tej chwili na tym statku, który płynie do Chile. S/y „Regina R” została na oceanie jako pływający obiekt. Ja jestem bez szwanku, oprócz stresu. Z sytuacji awaryjnej stała się tragiczna. Kapitan statku połączył się z ambasadą w NZ i Chile, z pytaniem co ze mną. Czekamy na odpowiedź.

Na statku jestem bardzo dobrze traktowany, jest to załoga filipińska, a statek nazywa się „Key Opus”. Pływa pod panamską banderą. Na razie tyle…

Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie i przepraszam za kłopoty. Grzegorz”

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA