Niedziela, 20 lipca 2025 r. 
REKLAMA

Ze snu i jawy…

Data publikacji: 18 lipca 2025 r. 12:13
Ostatnia aktualizacja: 18 lipca 2025 r. 12:13
Ze snu i jawy…
Ja z Rodzicami i szczecińskim misiem, ul. Obrońców Stalingradu, początek lat 50. XX w. Fot. archiwum Aleksandra Miśkiewicza  

Na adres redakcji nadszedł list oraz kilkanaście stron tekstu, napisanego na „maszynie starej, jeszcze produkcji zachodniej”. Nadawca, Aleksander Miśkiewicz, najwcześniejsze lata swojego życia spędził w Szczecinie. Obecnie mieszka w Białymstoku, pracował jako wykładowca historii na tamtejszym uniwersytecie, ale interesuje się rodzinnym miastem, jest na bieżąco ze wszystkimi wydarzeniami, czasami przyjeżdża nad Odrę. Czyta również ulubiony „Kurier Szczeciński”. I cały czas coś pisze, starając się nie być „klasycznym emerytem”, jak zaznacza. Z tęsknoty za Szczecinem powstały cztery opowieści, którymi pan Aleksander pragnie podzielić się z naszymi Czytelnikami.

Aleksander MIŚKIEWICZ

Szczecin moich wczesnych lat

Są tacy, którzy mi nie wierzą, pragną mi wmówić, że byłem zbyt mały, aby pamiętać wydarzenia z pierwszych lat polskiego Szczecina. A ja z tego okresu wiele pamiętam. Powiedzmy, że to co napiszę na początku, to były tylko moje sny.

W pierwszych latach, kiedy zasiedlaliśmy Szczecin, obok języka polskiego, słyszało się też na ulicach język niemiecki i rosyjski (wojsko). Ustawiony był na placu Żołnierza Polskiego nieduży pomnik, poświęcony tylko żołnierzom polskim. Przy nim odbywały się uroczystości patriotyczne, z udziałem naszego wojska, składano wieńce, śpiewano na zakończenie „Rotę”. Po jakimś czasie pomnik ten przeniesiono na Cmentarz Centralny do kwatery żołnierzy polskich, a zbudowano (trochę w innym miejscu tego placu), trochę inny pomnik, który jeszcze dobrze pamiętamy.

W moich innych snach widziałem, trzymany na rękach ojca, podobne uroczystości na Wałach Chrobrego. Była msza polowa, salwy honorowe rozlegały się z dział, cumującego na Odrze niszczyciela „Błyskawica”, także śpiewano „Rotę”.

Były sny dotyczące normalnego życia miasta, był wielki ruch na alei Wojska Polskiego, gdzie dziś nie kursują tramwaje. Obok nich kursowały miejskie autobusy, samochody i wiele wozów konnych, najczęściej wiozących – na zamówienie któregoś z mieszkańców – węgiel zakupiony na stacji PKP Turzyn. Bywało, że jechał tramwaj, wóz motorowy, który ciągnął otwartą przyczepę, na której grała orkiestra dęta. Przyśniło się to mi kilka razy. Orkiestrę tworzyli uczniowie jakiejś szkoły ubrani w mundury, mając na głowach czapki z daszkiem. W jednej z takich orkiestr doboszem był syn znajomych moich rodziców, pochodzących z tego samego miasta o nazwie Słonim, położonego nad Szczarą, łączącą się tam z kanałem Ogińskiego. Miasto to przed wojną należało do województwa nowogrodzkiego. Tak, tak, niedowiarki. Było takie województwo, najmniejsze w Polsce, na ziemiach kresowych. Wojewódzki Nowogródek był sympatycznym małym miastem, gdzie w latach 30. usypano kopiec poświęcony Adamowi Mickiewiczowi. Jest tam do dziś. Może kiedyś znowu zobaczymy?

Czas się już przedstawić. Jestem emerytowanym wykładowcą historii uniwersytetu w Białymstoku (UwB), gdzie obecnie mieszkam stale, tęskniąc za Szczecinem, który często się mi śni. Znalazłem się w Szczecinie w 1946 r., gdyż urodziłem się w podalpejskiej miejscowości w Wurzach, rok wcześniej, gdzie moi rodzice przebywali na robotach przymusowych w Niemczech. Kiedy przyszedłem na świat, byliśmy już wolni, gdyż tę część Niemiec wyzwolili Francuzi.

Wśród wyzwolonych Polaków – niepewność, dokąd wracać, bowiem wielu pochodziło z Kresów, a one należały już do innego państwa. Wybierano zachód Europy, nie wiedząc co nas czeka wyruszyliśmy na Ziemie Odzyskane. Zamieszkałem w Szczecinie w Śródmieściu, przy ulicy kardynała Ledóchowskiego, którą szybko zmieniono na Obrońców Stalingradu, dziś Bałuki.

Nasze mieszkanie mieściło się w oficynie na 3. piętrze. Z jego okien widzieliśmy trochę nieba i okna innych sąsiadów. O tych, którzy zamieszkiwali z frontu, mówiono, że są „bliżej świata”, ich okna kuchni i sypialni wychodziły na oficynę. Czas regulowały dzwony pobliskiego kościoła garnizonowego. Pamiętam, iż od frontu mieszkała znana aktorka, Nina Burska, znana z wielu charakterystycznych ról w naszych teatrach, bowiem oba stanowiły jeden zespół, którym kierował Aleksander Rodziewicz i, jak przystało na dyrektora, grał role wysokich rangą urzędników, a w „Kordianie” wcielił się w rolę papieża. Także z frontu zamieszkiwali w różnym czasie stomatolog i lekarz. Ten drugi prowadził u siebie prywatną praktykę, nigdy nie brał honorarium, jeśli jego pacjentem był mieszkaniec naszej kamienicy.

Mój ojciec, Ibrahim, z zawodu był zecerem, mama Farida, nie pracowała. Ojciec cały czas pracował w zecerni szczecińskich zakładów graficznych, mieszczącej się w budynku na rogu ulic św. Jana (dawniej Pod Bramą) i Dworcowej. Obecnie budynek jest odbudowywany, ale nikt nie zamieści na nim tablicy pamiątkowej, że przez wiele lat pracowali tu szczecińscy drukarze. Kolegami mojego ojca byli przybysze z różnych stron, nie tylko z Polski, byli Kresowianie Borkowscy i Zdanowicze, z Wilna, pan Medej i Zakrzewscy pochodzili z kolonii polskiej w Mandżurii, Brońscy pochodzili z Poznania, a Zakrzewscy z Torunia. Była też grupka osób, Żydów przybyłych ze Związku Sowieckiego, którzy po krótkim pobycie przenieśli się do Palestyny. Taka różnorodność była w każdym zakładzie pracy w północnej i zachodniej Polsce, ziemiach podarowanych nam w zamian za nasze Kresy, przez pewną „trójkę panów” w lutym 1945 r. w Jałcie.

W 1952 r. zostałem uczniem I klasy szkoły ćwiczeń przy Liceum Pedagogicznym przy ulicy Wielkopolskiej, tam gdzie obecnie znajduje się jeden z budynków uniwersytetu, gdzie z naszego pięknego boiska uczyniono parking. Był to czas socrealizmu, okresu pełnego propagandy, ale i odbudowy kraju. Idąc do szkoły oglądałem na słupach ogłoszeniowych kolorowe plakaty, pań traktorzystek, czy z kielnią w ręku na budowie. Były też plakaty, które skierowane były wprost do przechodniów. Na jednym był żołnierz, pokazujący palcem z plakatu na przechodniów – z myślą o młodych mężczyznach – pytając: „dlaczego nie jesteś jeszcze w wojsku”? Na innym plakacie robotnik na tle fabryki pyta przechodniów: „co uczyniliście dla Planu 6-letniego?”

Na pierwszej lekcji śpiewaliśmy „Naprzód młodzieży świata, niech połączy was braterski marsz…”, ale szybko odstąpiono od tego. Jeśli ktoś w to nie uwierzy, to ten młodzieżowy hymn, śpiewano prawdopodobnie tylko w mojej ćwiczeniówce.

W każdej klasie, na czołowym miejscu, nad tablicą, obok godła wisiały także portrety osób rządzących wówczas w kraju. I tak, z prawej strony od godła patrzył się na nas smutny Bierut, za to z drugiej strony pokazywał dumnie swoją lewą pierś, pełną medali, marszałek Rokossowski. Przez kilka lat, [jeszcze] za życia posiadał w centrum miasta plac swojego imienia, to obecnie plac Szarych Szeregów. Po Październiku 1956 r. z prawej strony od godła uśmiechał się do nas Gomułka, a z lewej bacznie się nam przyglądał premier Cyrankiewicz. Za Gierka pozostało już tylko godło. Ale wracajmy do socrealizmu. Wiele hałasu narobiło się w Szczecinie, kiedy w 1953 r. miały odbyć się Centralne Dożynki. Poprzedził je konkurs orkiestr dętych junaków Służby Polsce. Pamiętam ich, chodzili w mundurach, coś jak khaki, mając na głowach furażerki. W tym czasie spotykało się ich na wszystkich budowach w Polsce.

Konkurs odbywał się na Wałach Chrobrego. Komisja konkursowa siedziała przy długiej ławie, mając za plecami pomnik – rzeźbę bijących się Herkulesa z Centaurem, zaś przed nimi zasiadały orkiestry wykonując utwory przede wszystkim komponowane w tym okresie. Nie pamiętam, która z orkiestr wypadła najlepiej, ale na zakończenie wszystkie 17 orkiestr – tyle, ile było województw w Polsce – zagrały wszystkie naraz 3 marsze. Ich kompozytor stał na specjalnym podwyższeniu, aby dyrygując widzieć je wszystkie. Takiego koncertu tylu orkiestr nie było dotąd w Szczecinie. I to nie był żaden sen.

Z Centralnych Dożynek w Szczecinie zapamiętałem jeden szczegół z defilady: Otóż zaczynała się ona na Jasnych Błoniach, gdzie wcześniej Bolesław Bierut (kim był – wiemy) spotkał się z przodownikami pracy, posuwała się aleją Wojska Polskiego do placu Rokossowskiego, gdzie odbierał ją Bierut, na skrzyżowaniu z Jagiellońską rozchodziła się w dwie strony, aby znów spotkać się na Jasnych Błoniach. Ów jej szczegół stanowiło dwóch lub trzech panów ciągnących wózek, na którym znajdowała się plansza przyszłego Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Publiczność na ich widok biła brawo albo przyjmowała gromkim śmiechem, nie obawiając się samotnych panów, którzy wędrowali wzdłuż trasy pochodu, niekiedy prowokując widzów do rozmowy. Ale najlepiej było milczeć.

Apogeum socrealizmu nastąpiło w 1955 r., kiedy oddano do użytku Pałac Kultury i Nauki i odbywał się w Warszawie Festiwal Młodzieży Świata. Byłem wówczas z rodzicami u krewnych w Gdańsku. Zadziwiła nas bardzo szybka odbudowa miasta, ulice pełne były gości festiwalowych. Wróciliśmy do Szczecina smutni. Co prawda mieliśmy już zbudowane od podstaw Śródmiejską Dzielnicę Mieszkaniową, Plac Lotników, ale jeszcze wiele budynków było nieodbudowanych, prace przy nich trwały długo, jakby czekano, że należy je przerwać. Choć to było lato, ogarniała nas melancholia, smutek i niepewność brały górę.

W kioskach sprzedawano kolorowe papierki, będące barwami flag państw uczestniczących w Festiwalu, [ale] żadnych gości zagranicznych [nie było]. Dla rozweselenia szliśmy do kina „Colosseum” na czechosłowacką komedię „Dziś wieczór gramy”, rozgrywającą się w cyrku w Pradze, posiadającą gagi wywołujące dużo śmiechu. Byłem na niej z dwa razy.

Szczecin a reszta kraju – jak nas postrzegano?

W młodości mojej wczesnej uważałem Szczecin za najpiękniejsze miasto w Polsce, z Wałami Chrobrego, zamkiem, Jasnymi Błoniami i stadionem „Pogoni”, której kibicowałem. Interesując się historią czytałem regularnie „Mówią Wieki” i pewnego razu znalazłem w nich interesujący artykuł o czasach Bogusława X Wielkiego, ale zasmuciła mnie ilustracja, ukazująca nasz Zamek Książąt Pomorskich jako ruinę, zaraz po wojnie, a były to lata 60 XX w. i trwał wówczas remont zamku, w tym niektóre jego skrzydła [były już] odbudowane. Z kolegą napisaliśmy do redakcji „Mówią Wieki”, posyłając fotografię odbudowanej zamkowej części. Niestety, odezwy od redakcji nie było. Podobnie nasz zamek, jako ruinę, zamieszczono – jako jedną z ilustracji – w podręczniku „Wiadomości o Polsce i świecie” dla przedmiotu o tej nazwie (nazywanego WOP), który przerabialiśmy w klasie maturalnej. Zastanawialiśmy się, czy celowo pokazuję się w kraju zamek jako świadectwo, iż w Szczecinie nic się nie dzieje w sprawie odbudowy miasta lub ze zwykłego lenistwa autorów, którym nie po drodze był Szczecin.

Nasze miasto przez wiele lat posiadało złą opinię w kraju, jako miasto portowe, słynące z napadów i rabunków. I choć Gdańsk czy Gdynia były także miastami portowymi i wcale nie musiało tam być bezpiecznie, to jednak tą atmosferą przede wszystkim obarczano Szczecin.

Mówiło się i pisano w prasie krajowej o Szczecinie, w którym ciągle spotyka się skutki wojny w postaci zburzonych budynków i bardzo powoli trwa odbudowa miasta. Niestety, jakby potwierdzeniem tego był wypalony budynek dawnego hotelu znajdującego się na wyspie na Odrze, naprzeciw dworca PKP. Wychodzącym z peronu przez tunel przyjezdnym z miejsca rzucało się w oczy to straszydło, jak nazywaliśmy ten wypalony hotel, jakby był wizytówką naszego miasta. Raban nastąpił, kiedy miały się odbyć w Szczecinie Centralne Dni Morza w końcu czerwca 1959 r. i, żeby nie straszył przybywających do Szczecina gości, zawieszono na nim wielki napis „WITA WAS SZCZECIN”, który zasłonił cztery piętra tego straszydła. Napis ten wisiał przez cały rok, aż do następnego sezonu turystycznego, po czym ów były hotel został zburzony. Dziś na tej wyspie akademicy posiadają swoją przystań.

Z czasem opinia o naszym mieście uległa poprawie. Pamiętam, że w jakiejś centralnej gazecie – być może był to „Sztandar Młodych”? – ukazał się duży artykuł o Szczecinie, w którym znalazły się same pochwały o naszym mieście. Uwagę jego autorów zwróciło niedawno zbudowane kino „Kosmos”. W podsumowaniu [napisano], że nawet stolica nie może pochwalić się takim kinem. Co prawda, to w Warszawie zdecydowano o jego kształcie, bowiem w pierwotnym planie miało to być kino o dwóch salach.

Reprezentantem naszego miasta na przełomie lat 50. i 60. XX w. był Zespół Pieśni i Tańca Budowlani, pod dyrekcją Zdzisława Króla. Był znany na wielu estradach w kraju i jako pierwszy polski zespół ludowy występował w NRD. (Co to za państwo, dobrze jeszcze pamiętamy).

Siedzibą tego zespołu był znany nam wszystkim przez długie lata klub ZBM przy Bohaterów Warszawy, noszący także nazwę kina „Promień”. W nim, zawsze przy pełnej widowni, występowała Warszawska Opera Objazdowa. Tu spotykał się także z nami, podczas swoich recitali Mieczysław Fogg, którego lubili starzy i młodzi, a on będąc nam za to wdzięczny w prasie krajowej w wywiadach mówił, że lubi szczecińską publiczność.

A nasza operetka, dziś Opera na Zamku, swoje początki posiadała w klubie ZBM, wystawiając „Krainę uśmiechu”. Potem z inną operetką, „Cnotliwą Zuzanną”, odniosła wielki sukces podczas występów w hali stoczni w Gdańsku. Odnosiła też sukcesy występując w kraju z „Baronem Cygańskim”, mi.in. w Zielonej Górze i Gorzowie Wielkopolskim. Poznali ją, z tą Straussowską operetką, widzowie w Warszawie w Teatrze Ludowym przy Puławskiej. Wiem od znajomych warszawskich, że publiczność operetkę szczecińską przyjęła serdecznie, lecz – niestety – w prasie stołecznej wytknięto wszelkie usterki zespołu.

Do dziś pamiętamy na pewno nasze kochane dziewczyny, „Filipinki”. To one sprawiły, iż Szczecin został jeszcze bardziej spostrzegany w kraju. Niosły one za sobą pełnię radości życia, ich młodzieńczy czar udzielał się nam wszystkim. Wydano im płyty, nakręcono film, ale mimo popularności w kraju, występów na jednym z festiwali w Opolu i w Stanach Zjednoczonych, sukcesu większego nie odniosły. I oto nagle pojawiły się ich rywalki ze stolicy – „Alibabki”. Tak to w życiu artystycznym bywa. Nie pamiętam, żeby te dziewczyny ze stolicy występowały kiedyś w Szczecinie. Być [może], że tak, ale ja i nasze grono wielbicieli „Filipinek” na ich występ nie poszliśmy.

O Helenie Majdaniec nie muszę wspominać. Jej „Jutro będzie dobry dzień” wzbudzał w nas radość, znała ją cała Polska, znała zagranica. A to przecież nasza szczecinianka.

Mieszkając poza Szczecinem (co zawsze napawało mnie smutkiem) nie mogłem się dowiedzieć, co myślano w kraju o naszym mieście. W Gdyni Szczecin był dla jej mieszkańców obojętny, to samo w Gdańsku, ale tu z szacunkiem podchodzono do naszego pisarza, nieżyjącego już Jerzego Pachlowskiego, uznanego za najlepszego pisarza marynistę.

W Poznaniu nas lubiano, a my przez wiele lat, w każdą sobotę tworzyliśmy często liczną publiczność Teatru Wielkiego Opery im. Tadeusza Moniuszki. Tak było, jak nie posiadaliśmy swojej opery. A wśród mieszkańców Szczecina wielu posiadało rodowody wielkopolskie.

W Białymstoku, gdzie byłem wykładowcą na tamtejszym Uniwersytecie, w Instytucie Historii, mówiono o Szczecinie różnie, mi.in. pojawiła się plotka, jak weszliśmy do Unii Europejskiej, iż w Szczecinie wszystkie napisy – w tym nad sklepami – są w dwóch językach, polskim i niemieckim. Jakoś musiałem tym, co rozpowszechniali tę plotkę, wybić ją z głowy.

W ramach obowiązkowych objazdów naukowych studentów historii jeżdżono po kraju, nawet docierając na Dolny Śląsk. Szczecina nie brano pod uwagę. Spowodowałem iż, mimo oporów, zdecydowano się zorganizować objazd naukowy na Pomorze Zachodnie. Jechaliśmy przez Poznań, Gorzów, Myślibórz i Stargard. Szczecin na moich studentach (był to III rok historii) uczynił wielkie wrażenie, miasto przypadło im do gustu, z Wałami Chrobrego, katedrą św. Jakuba, zamkiem i Jasnymi Błoniami. Podobała się im nasza secesja i pomnik Sternika na placu Grunwaldzkim. Zawiozłem ich też nad morze, do Świnoujścia. Takich objazdów zorganizowałem
trzy.

Tęskno mi za Szczecinem na Podlasiu, jakbym tutaj był zagubiony. Śni mi się stale moje Miasto. Czas już wrócić. ©℗

(oprac. mok)

REKLAMA
REKLAMA

Dodaj komentarz

HEJT STOP
0 / 500


REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA