Rozmowa z Krzysztofem Gogolem, który przemierza Szczecin pieszo i pisze o statkach
– Co człowieka urodzonego w Wolinie przyciągnęło do Szczecina?
– To był przypadek. Wiązało się to z wyborem studiów. Jako absolwent średniej szkoły morskiej w Świnoujściu, powinienem żyć nad morzem i żyć z morza, więc w konsekwencji tam kontynuować karierę zawodową. W związku z tym, że skończyłem szkołę rybołówstwa morskiego, a wtedy ta dziedzina nie miała praktycznie żadnej przyszłości, zrobiłem skok w zupełnie inną stronę. Zamiast kontynuować wykształcenie na rybactwie, na ówczesnej Akademii Rolniczej, poszedłem na polonistykę na Uniwersytecie Szczecińskim. I w ten sposób, w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku, zaczęła się moja przygoda ze Szczecinem.
– Jak to się stało, że polonista trafił jednak do… Polskiej Żeglugi Morskiej?
– Jako polonista, tuż po ukończeniu studiów, uznałem, że praca nauczyciela w szkole byłaby co prawda zaszczytna, ale nie dawałaby mi satysfakcji, także finansowej. Udało mi się przez kolegę załatwić pracę na amerykańskim statku. Pływałem na nim dość długo, rozwożąc po europejskich portach nowiutkie czołgi abramsy. Na polonistyce nauczyłem się pisać, miałem jakiś kontakt z morzem i dowiedziałem się, że w PŻM szukają rzecznika prasowego. I tak zostałem pierwszym rzecznikiem, chociaż – de facto – przede mną był nieżyjący już Andrzej Grześkowiak. Pełnił tę funkcję, choć nieoficjalnie, bo oficjalnie był redaktorem naczelnym peżetemowskiego miesięcznika „Bryza”. I tak zacząłem pracę w PŻM, ale w dalszym ciągu co miesiąc, przynajmniej na parę dni wracałem na swój amerykański ro-rowiec, w europejskiej części jego regularnych, comiesięcznych rejsów. Tak wyglądały moje pierwsze lata w PŻM.
– I został pan kronikarzem szczecińskiego armatora…
– Na początku przyszłego roku ukaże się już trzecia edycja Albumu Floty PŻM, którego jestem współautorem razem z Bohdanem Hurasem. I rzeczywiście ten album ma duże wzięcie – zwłaszcza wśród kapitanów, wśród kadr morskich, a także wśród szczecinian związanych rodzinnie z PŻM. A tych jest naprawdę wielu.
– To zapewne mnóstwo poszukiwań, a potem benedyktyńska robota przy redagowaniu?
– Z racji funkcji rzecznika mam duże zbiory zdjęć i sporo informacji. Ale to album, więc fotografie są najważniejsze. Jako firma współpracujemy ze znakomitym fotografikiem – numerem jeden jeśli chodzi o gospodarkę morską – Markiem Czasnojciem. I w tym wydawnictwie wykorzystaliśmy wiele jego zdjęć. Co do materiałów tekstowych, musiałem trochę przysiąść, ale w tym większy udział drugiego autora – Bohdana Hurasa. On z kolei długie lata pracował w biurze Lloyda, więc ma również duże zbiory zdjęciowe, a przede wszystkim ogromną wiedzę o polskich statkach.
– Zajmuje się pan również prasą zawodową…
– Wszystkie polskie statki, nie tylko peżetemowskie, kiedyś korzystały z serwisu „Głos Marynarza i Rybaka”. Jeszcze w latach 90. był on przygotowywany przez Polską Agencję Prasową. Od wielu lat – już pod nazwą „Gazetka Armatorska” – robię go ja. Są w nim najważniejsze informacje z kraju, z zagranicy, a przede wszystkim z firmy, no i dużo sportu, bo to przede wszystkim interesuje załogi. Serwis raz w tygodniu wysyłam na wszystkie statki drogą satelitarną. Redaguję również biuletyn zakładowy „Bryza” i wraz z zewnętrzną redakcją, ogólnopolski miesięcznik branżowy „Obserwator Morski”.
– Mieszka pan w Szczecinie. Jaki typ miasta pan lubi?
– Lubię miasta belgijskie – Brugię, Gandawę. Są tam wspaniale zachowane średniowieczne starówki. Uwielbiam ich klimat. Lubię także morskie miasta. Przykładem przepiękna Antwerpia, która łączy funkcję olbrzymiego portu z pięknym historycznym centrum.
W Szczecinie czuję się dobrze i uważam, że jest to niezłe miejsce do życia. Chociaż, kiedy pracowałem na statku, w amerykańskiej załodze miałem przyjaciela, który był Afroamerykaninem z Bronksu, z Nowego Jorku. Kiedyś zapytał mnie, czy w Szczecinie jest „czarna” dzielnica. Odpowiedziałem, że nie, a on odrzekł: „wiesz co, to ja nie chciałbym w takim mieście mieszkać”. Niestety, wszystkim dogodzić nie można.
– Najczęściej przemierza pan Szczecin pieszo. Dlaczego?
– Należę do znienawidzonej mniejszości. Pracuję w biurze, więc kiedy z niego wychodzę, staram się przemierzać miasto na własnych nogach. Generalnie przeszkadza mi natłok aut. Uważam więc, że polityka władz miasta – usuwania samochodów z najważniejszych rejonów – jest dobra. Uważam też, iż komunikacja miejska funkcjonuje przyzwoicie, więc nie przyłączam się do chóru jej krytyków i chętnie z niej korzystam – do pracy jeżdżę tramwajem i nie narzekam.
– Praca rzecznika w międzynarodowej firmie wymaga biegłej znajomości angielskiego…
– W związku z tym, że nie używam go na bieżąco, dobrym sposobem utrzymywania kontaktu z językiem jest czytanie książek po angielsku. Mogę się pochwalić osiągnięciem z ubiegłego roku – przeczytałem wszystkie pięć tomów „Gry o tron” w oryginale. To lekko licząc pięć tysięcy stron.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Marek KLASA