Rozmowa z Grzegorzem Pietkiewiczem, autorem rysunków satyrycznych, malarzem
– Po latach znowu spotykamy się na łamach „Kuriera”. Jakie są twoje refleksje na temat zmian, jakie nastąpiły w mediach, nie tylko zresztą w Szczecinie?
– Z przyjemnością publikowałem u was swoje rysunki, podobnie jak w wielu nieistniejących już od dawna dziennikach i tygodnikach. Złota era prasy papierowej na całym świecie już – jak mi się wydaje – za nami. Na szczęście istnieją wydania wirtualne i w tym cała nadzieja, bo dziennikarstwo jest potrzebne w nie do końca idealnej rzeczywistości. Ktoś musi trzymać rękę na pulsie, ponieważ tam wysoko, u tych najwyższych sterników często żyje się fikcją, a jak napisał mój ulubiony autor – Gombrowicz – „Fikcja przestaje nią być, gdy wywiera realny wpływ”.
– A jak w tym czasie zmienił się Szczecin?
– Oczywiście, że zmienił się na lepsze. Zmieniał się powoli, przecież mieliśmy tu komunę, która pokryła kraj grubym szarym całunem. Było biednie, szaro i wszystkiego brakowało. Może za wyjątkiem czerwonej olejnicy, której jakoś nigdy nie zabrakło mimo kryzysu ekonomicznego. Mam oczywiście na myśli propagandę, która obecna była wówczas właściwie wszędzie, na ulicach, w zakładach pracy, w szkołach. Oddziaływano na zmysł wzroku, ale przede wszystkim na umysły.
– Co masz na myśli, mówiąc – pomalowano kraj olejnicą?
– Nie oszczędzono nawet historycznych budynków w Szczecinie. Piękne wyposażenie zabytkowych wnętrz zapaćkane zostało farbą olejną. W ten sposób pojmowano wówczas estetykę. Podobnie postępowano w tym okresie także z elewacjami. Farbą olejną zachlastano wówczas elementy dekoracyjne wielu fasad szczecińskich kamienic. Niektóre z nich zostały po prostu zniszczone.
– Ale później był też okres – jak ja to nazywam – estetyki niklowo-łaziebnej, kojarzonej – chyba niesłusznie – z luksusem… Mam na myśli początek transformacji, początek lat 90.
– Fakt, było to trochę kiczowate, a poza tym nikiel i aluminium są szkodliwe. Ja zawsze lubiłem historyczne przedwojenne szczecińskie budownictwo, nawet to z patyną czasu. Cieszę się jednak, że coraz więcej kamienic jest wyremontowanych. Śródmieście pięknieje.
Zdrapano łuszczącą się farbę, ale zmianie ulega też powoli mentalność i standardy estetyczne. Obecnie, na przykład, mamy kolorystykę w całej jej pełni, czyli „rozgrywki tęczowe”, tak jakby to miało być motorem rozwoju i czynnikiem napędzającym gospodarkę.
– Szczecin lat 70. czy 80.? Byłeś wtedy uczniem szczecińskiego Liceum Plastycznego. Rzeczywistość wówczas skrzypiała…
– Pamiętam obowiązkowe chorągiewki na 1 maja, dlatego mam skalę porównawczą. Ale historia potrafi być przewrotna: kiedyś na półkach był tylko ocet, a w czasie niedawnej kwarantanny krajowej nigdzie nie można było dostać właśnie tego artykułu. Wyszedł z powodu konieczności… dezynfekcji.
Wiele się zmieniło. Mamy teraz estakadę nad Odrą, szczerby w zabudowie wypełniły efektowne plomby, zatynkowano ślady po wojennych kulach karabinowych… Ale, co mnie cieszy najbardziej, zwraca się w końcu uwagę na ekologię. Na szczęście powstało sporo, choć ciągle zbyt mało, ścieżek rowerowych, na których co rusz niestety potrafi wyrosnąć nagle słup. Ale nie jesteśmy w końcu Danią czy Holandią, gdzie mieszkańcy od lat niejako… rodzą się na rowerach. Są tam szerokie trakty, miejscami nawet podgrzewane zimą. Mamy teraz rowery miejskie, skutery, a nawet hulajnogi. Następne będą pewnie flyboardy, będziemy sobie fruwać do spożywczaka po chleb.
– Mimo wszystko masz optymistyczną wizję przyszłości…
– Swoje robią także pieniądze unijne, to często poważne inwestycje. Ważne, żeby były dobrze wydatkowane. Gdzieś tam w Polsce (nie mam tu na myśli Szczecina) wybudowano za te fundusze schody donikąd, posadzono drzewo pod wiaduktem czy zrobiono barierki wzdłuż ścieżek rowerowych, to niezbyt poważne, więc na koniec znowu posłużę się cytatem mojego idola: „Nadmiar powagi jest uwarunkowany nadmiarem niepowagi”.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
R.K. CIEPLIŃSKI
Fot. archiwum