Piotr Michałowski – dr hab. i profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, wpisał się w panoramę szczecińskiej kultury tak, że wielu uważa go za szczecinianina z urodzenia. Tymczasem urodził się w Bydgoszczy, a w Szczecinie zamieszkał dopiero w roku 1982. Jest nauczycielem akademickim na US, aktywnym na różnych polach kultury i sztuki, autorem książek naukowych, a także poetą.
– Podobno w czasach pandemii ludzie więcej czytają. Sądzę, że SMS-ów i memów, ale książek podobno też. Literaturoznawcom też się to zdarza?
– Tak, to prawda, lecz dotyczy niestety tylko tych, którzy w ogóle czytają, a więc chyba mniejszości. Lektura zastępuje im czynności niemożliwe, a więc mogą przeznaczyć na nią więcej czasu. Dla tej grupy znaczenie kluczowe ma nieprzerwane funkcjonowanie bibliotek i dostęp do zasobów sieciowych. Ponadto istnieje potrzeba ucieczki w alternatywne światy opowiadanych fabuł – jak podczas kwarantanny, która zrodziła „Dekameron”. To oczywiście ujęcie idealizujące i obawiam się, że sytuacja z Boccaccia się nie powtórzy. Wprawdzie sam przeczytałem w czasie pandemii ponad 20 książek (głównie powieści), nie licząc prac naukowych i tych na ocenę, ale z uwagi na wykonywany zawód nie mogę być uznany za przykład reprezentatywny statystycznie, gdyż prawdopodobnie parokrotnie zawyżam katastrofalną średnią krajową.
– A jak się uczy literatury zdalnie? To trochę coś innego przecież niż zadanie uczniom, studentom zadania do rozwiązania. Ważne są dyskusje, rozmowy, klimat.
– Pandemia paradoksalnie przyspieszyła upowszechnienie dość starego już wynalazku, używanego dotychczas głównie w komunikacji prywatnej. Zdalne nauczanie przez MS Teams przebiega dość sprawnie, choć początkowo (w marcu) wymagało więcej czasu na odpowiednie przygotowanie materiału. Pracuję na prywatnym sprzęcie, prądzie, internecie, ale myślę, że zostanie to jakoś uregulowane. Owszem, czasem zdarzają się zakłócenia i przerwy w połączeniu wynikające z przeciążenia sieci, ale większe trudności pojawiają się raczej po drugiej stronie procesu dydaktycznego: wielu studentów korzysta wyłącznie z małoekranowych smartfonów, co nieco komplikuje np. wyświetlanie tekstów literackich. Praca zdalna tymczasem jeszcze nie może zastąpić całego procesu dydaktycznego, gdyż ten wymaga również kontaktów bezpośrednich, których brak zaczynam odczuwać (i sądzę, że studenci także) coraz dotkliwiej. Właśnie chodzi o klimat i mniejsze napięcie.
– Szczecin jako temat literacki, eseistyczny jest ci znany od lat. Przez lata pisałeś felietonowy cykl „Z narożnika mapy”, już tytułem wskazujący twoją optykę Szczecina, ale i „reszty świata” stąd widzianej”. Jakie jest to twoje widzenie Szczecina dziś? Jak postrzegasz to miasto?
– Lubię zaznaczać, że choć spędziłem tu już większą część życia, jestem „szczecinianinem z wyboru”, a nie „z dziada pradziada”, co zresztą wobec każdego dzisiejszego mieszkańca brzmiałoby absurdalnie. Jako urodzony gdzie indziej „przybysz” odczuwam potrzebę eksploracji miasta, może bardziej topograficznej niż historycznej; stąd eseistyczne refleksje „Z narożnika mapy” publikowane w „Pograniczach”, a potem zebrane w książce. Natomiast nie czuję powołania do współtworzenia lokalnego mitu, którego mu na pewno brakuje. Owszem, Szczecin, który coraz lepiej znam i coraz bardziej lubię, stał się tematem kilku wierszy, ale częściej mi służy za tło fabularne. Nie ukrywam, że trochę chodzi też o promocję czy popularyzację miejsca. Tu jednak pojawia się problem zrównoważenia regionalizmu z uniwersalizmem, realia czytelne i radośnie rozpoznawane przez czytających szczecinian stają się pustym odniesieniem dla czytelników reszty kraju. Ponadto warto byłoby sprawdzić, jak wygląda nasze miasto w oczach cudzoziemca – w „Podróży po Polsce” Alfreda Döblina (1925, zresztą szczecinianina). Niedawno przeczytałem dziennik „odwrotnego imigranta”, który eksperymentalnie spędził rok w naszym kraju, „Anglik w Poznaniu” Bena Aitkena. Niestety autor w swoich podróżach po Polsce Szczecina nie odwiedził. ©℗
(al)