Szczeciński ortopeda Krzysztof Szczur ma pasję, którą jest historia Kresów Wschodnich. Został prezesem Szczecińskiego Oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa im. Andrzeja Przewoźnika, a organizacja ta ma szersze spektrum działania, bo przytuliła pod swoje skrzydła kluby Wicynian z całej Polski.
– Skąd wzięły się kresowe zainteresowania?
– Rodzice przyjechali do Polski na ziemię lubuską z wioski Wicyń, która była czysto polska i kultywowano tam narodowe tradycje, a w czasie II wojny był to największy na Podolu bastion samoobrony przed banderowcami. Nie była to repatriacja, lecz siłowe wypędzenie. Moi przodkowie mieszkali na tamtych ziemiach nieprzerwanie od 300 lat, gdy król Sobieski sprowadził tam Mazurów z Mazowsza po wycięciu wsi w pień przez Tatarów. Urodziłem się w Radowie koło Rzepina, ale nie zapomniałem o korzeniach.
– Problem ludobójstwa polskiej ludności przez Ukraińców porusza…
– Nie można od tego uciekać, ale dla Ukraińców to sprawa wstydliwa. Często ulegamy ich narracji. Podam drastyczny przykład: niedawno w Warszawie sądzono mężczyznę, który jako dziecko uniknął śmierci tylko dzięki temu, że ukryto go w oborniku; niedawno przy spotkaniu z Ukraińcami w sposób emocjonalny opowiadał o traumatycznych przeżyciach, a polski sąd uznał, że było to… szykanowanie obywateli Ukrainy.
– Jak wygląda działalność waszego towarzystwa?
– Przy alei Wojska Polskiego 96 mamy bibliotekę, czytelnię i archiwum kresowe, ale musimy płacić spory czynsz i wpadliśmy w długi. Nie czujemy wsparcia miasta czy IPN-u. Mamy jednak przyjaciół, jak choćby Radę Osiedla Pogodno, dzięki której organizujemy wystawy. Zawsze możemy liczyć na arcybiskupa Andrzeja Dzięgę. Dzięki niemu w sanktuarium kresowym w Nowogardzie jest tablica poświęcona Orlętom w 100-lecie obrony Lwowa, a w ubiegłym roku po wielu trudach na Cmentarzu Centralnym powstał pomnik polskich ofiar ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów. Wydałem 43 Szczecińskie Zeszyty Kresowe, z powodu których miałem przeboje na niektórych granicach, oraz
4 książki: o Kościele rzymskokatolickim na Kresach, wierzeniach Słowian w prastarej Lechii, utraconych miastach II RP oraz problemach z budową wspomnianego pomnika. Wydałem też reprint interesującego modlitewnika o życiu i męce Jezusa Chrystusa pochodzący z 1522 roku, który był tak zniszczony, że trzeba go było… przepisać. Przed laty zleciłem wykonanie kopii obrazu Matki Bożej Królowej Korony Polskiej z kościoła w Gryfinie, który został tam przywieziony tuż po wojnie przez księdza Jana Palicę z Kałusza, a w minioną sobotę został uroczyście ukoronowany. Wysłałem kopię na Ukrainę. Do Kałusza dotarła w piątek, a w sobotę, o czym nie wiedziałem, otwarto tam kościół po wieloletnim remoncie.
– Prosimy parę słów o zawodowej karierze.
– Chciałem być lekarzem, a było nas dziewięcioro rodzeństwa, więc ojciec wysłał mnie na WAM do Łodzi, bo tam było za darmo, a przy okazji mogłem trenować lekkoatletykę. Część żaków przeniesiono na studia w szczecińskiej PAM, ale generał Jaruzelski nakazał powrót do Łodzi. Tęskniłem za grodem Gryfa, bo tu poznałem moją obecną żonę, więc po studiach wróciłem. Przez 4 lata byłem lekarzem w komandosach, a później na długo trafiłem do szpitala wojskowego. Jako lekarz, chirurg urazowy i ortopeda, pracowałem w szczecińskich klubach: Pogoni, Czarnych i Budowlanych. W cywilu prowadzę prywatny gabinet. W 1988 roku, wracając z pogrzebu ojca na dyżur, miałem straszny wypadek na krętych drogach między Szczecinem i Gryfinem, a TIR dosłownie mnie zmiażdżył. Już z góry widziałem siebie i auto… Dzięki kolegom lekarzom cudem dostałem drugie życie, a zegarek, który stanął w godzinie kraksy, mam do dziś. Czas rehabilitacji pomógł mi w zrobieniu doktoratu z wyników leczenia dziecięcych bioderek… ©℗
(mij)
Fot. Marcin Jakubowski