Pogawędka z Markiem Bukowskim
– Jest pan debiutantem w turnieju tenisowym aktorów rozgrywanym od 15 lat w Niechorzu.
– W tenisa gram od 20 lat, oczywiście jako amator. Pierwszy raz w towarzystwie aktorów grałem na podobnym turnieju w Jaworzu w zeszłym roku. Pechowo zacząłem, bo skręciłem kolano. W Niechorzu nabawiłem się podobnej kontuzji. Nie mogę się jakoś wbić w te turnieje. Atmosfera jest tu sympatyczna, są mili ludzie, jest czas na spotkania i wieczorne Polaków rozmowy. Szkoda, że wcześniej mnie tu nie było.
– Dokucza panu popularność na ulicach Niechorza? Często rozdaje pan autografy i pozuje do zdjęć z wczasowiczami, a raczej z wczasowiczkami?
– Nie narzekam. Ludzie mnie poznają i jestem do tego przyzwyczajony.
– Zaczynał pan karierę aktorską m.in. w słynnym serialu „Dom”, gdzie grał pan Mietka Pocięgłę. Występował pan obok Jana Englerta, który także jest od lat uczestnikiem tego turnieju.
– Było to pod koniec lat 90. minionego wieku. Co ciekawe, to ostatni polski serial kręcony na taśmie filmowej, a nie w technologii cyfrowej. Był to więc koniec pewnej epoki.
– Jak to wyglądało w praktyce? Taśmę trzeba było oszczędzać, więc zapewne reżyser wymagał, by nie było wielu powtórek.
– Taśma była na wagę złota i robiło się mało dubli. Aktor musiał być skoncentrowany przed każdym ujęciem, ale przygotowania do ujęcia trwały dłużej, bo nie można było robić zbyt wielu powtórek. Teraz jest technologia cyfrowa i dubli można robić wiele, ale jest taka presja czasu, że trzeba robić szybko i tanio. Jesteśmy więc jako aktorzy w punkcie wyjścia, a nawet w gorszej sytuacji niż wtedy, kiedy była taśma. Teraz trzeba się bardzo śpieszyć.
– Czym się różni telenowela od serialu?
– Telenowela to „serial codzienny”, a serial dzieli się na transze, powiedzmy trzynaście odcinków w tak zwanej ramówce wiosennej albo jesiennej. Jeżeli serial ma sukces, to jest emitowany na wiosnę. Kryterium jest popularność i sympatia widzów. Wtedy nie ma znaczenia, czy to jest film, serial czy telenowela, która leci dwa razy w tygodniu.
– W jakich serialach dziś pan występuje?
– W „Na dobre i na złe” i „Przyjaciółkach”.
– Dużo się kręci filmów w Polsce?
– Całkiem sporo, bo nawet około 50 rocznie. Tyle tylko, że rynek w naszym kraju jest bardzo płytki. Z tych filmów jeden czy też dwa mogą liczyć na sukces, a zdarza się, że żaden go nie osiągnie. Seriale się robi, bo więcej się na nich zarabia, co jest oczywiste zarówno na świecie, jak i w Polsce. 90-minutowy film dla zwykłego widza to po prostu jest mało. Ludzie chcą czegoś więcej, chcą wejść w psychologię postaci. Można w dłuższym czasie rozwijać losy bohaterów i fabułę. Można widza przytrzymać. Film to jednorazowy strzał i niewykluczone, że kino będzie musiało zmienić swoją formułę, bo być może ta już się wyczerpała. U nas producenci chcą oglądalności milionów widzów, ale często te najambitniejsze rzeczy nie spotykają się z zainteresowaniem czy sympatią widzów.
– Film „Smoleńsk” poświęcony tragicznemu wypadkowi lotniczemu wywołał mieszane uczucia nie tylko wśród polityków i Polaków, ale także wśród aktorów, z których wielu odmówiło w nim występu. Pan jednak zagrał.
– Moja odpowiedź na to pytanie jest zawsze taka sama. Gram czasami w filmach fabularnych, tu także w takim zagrałem drobny epizodzik i tyle.
– Wierzy pan w zamach czy katastrofę?
– Nie interesuje mnie świat polityki. Ten świat jest poza mną, ja w to nie wchodzę. Dla mnie jest to nieciekawy świat i nieciekawi ludzie, którzy tym światem zawiadują. Nie jestem zainteresowany tym, co oni robią.
– Dziękuję za pogawędkę. ©℗
Gawędził i fotografował Mirosław Kwiatkowski