Jeśli ktoś oglądał już film „Kształt wody” i wielokrotnie wzruszał się podczas seansu, popłakał na zakończenie, a potem jeszcze przez wiele godzin głęboko przeżywał treść, formę i/lub przesłanie najnowszego dzieła Guillermo del Toro, niech lepiej w tym momencie przestanie czytać mój tekst, chociaż doskonale rozumiem, że „Kształt” może się podobać. Podobnie zresztą powinni odstąpić od czytania wierni widzowie (by nie rzec wyznawcy) oscarowych gali, rok w rok zarywający marcową noc, by tylko na żywo śledzić hollywoodzkie kiczowisko, o, przepraszam!, widowisko.
Nie dziwię się, że w tym roku w Stanach Zjednoczonych relację z rozdania najważniejszych nagród filmowych oglądało o 25 procent mniej widzów niż zeszłoroczną, co tym samym dało rekord oglądalności a rebours – od niepamiętnych czasów zainteresowanie Oscarami nie było tak małe. Nie dziwię się, ponieważ nawet wyemitowanego w poniedziałek półtoragodzinnego skrótu z uroczystości nie dało się oglądać bez ziewania przerywanego napadami irytacji. Słowotoki, wręcz werbalne wodospady poprawności politycznej serwowanej przez pięknych, bogatych i – och, jak bardzo! – zaangażowanych w walkę o lepszy świat celebrytów nigdy jeszcze nie brzmiały tak karykaturalnie. Można było chwilami odnieść wrażenie, że jesteśmy na planie filmu, będącego ostrą satyrą na współczesny Hollywood niedostrzegający, że dawno przekroczył granice hipokryzji i stał się zakładnikiem samego siebie w stopniu absurdalnym. Co więcej, widzi siebie w awangardzie zmian społecznych z wysoko uniesionym sztandarem z hasłami wolności i równości naiwnie wierząc, że na przykład „rozliczenie” afery Weinsteina zamaże smutną prawdę, którą sprawa odsłoniła (i tak szczerze – czy ktokolwiek miał wątpliwości, że kulisy tego biznesu wyglądają inaczej? Nikt! Ale miło było udawać…). Świat się zmienia. Coraz mniej osób dostaje spazmów wzruszenia i rewolucyjnego wzmożenia na widok łez w oczach wydekoltowanej, obwieszonej brylantami gwiazdy filmu łamiącym się głosem oświadczającej: „Czas przestać milczeć! Czas walczyć! Razem! Tylko zjednoczeni zwyciężymy!” (tutaj pierwsza z frenetycznymi oklaskami zrywa się Meryl Streep, a za nią cała reszta sali, owacja na stojąco, gwiazdy na widowni głęboko wzruszone już za chwilę się popłaczą, ale… wiecie, jednak trzeba pamiętać o makijażu).
W nurt hollywoodzkiej poprawności politycznej doprowadzonej do punktu, gdzie droga się kończy, ale zawrócić nie ma jak, świetnie wpisuje się nagrodzony Oscarem dla najlepszego filmu „Kształt wody” kultowego w pewnych kręgach reżysera Guillermo del Toro („Labirynt fauna”). Sprytne połączenie wielu znakomicie znanych (by nie rzec wyświechtanych) wątków bajkowych i popkulturowych, sprawne przenikanie konwencji filmowych od musicalu przez love story po horror, niezłe aktorstwo i znakomita muzyka… Wszystko to zaprzęgnięte do opowiedzenia historyjki o biednej sprzątaczce – niemowie, która czuje się samotna w wannie, bardzo chce być kochana, a jest tylko pomiatana przez wszystkich oprócz przyjaciela geja (a jakże!) i murzyńskiej (nie mogło być inaczej!) przyjaciółki. Spełnienie znajdzie w ramionach innego wykluczonego, prześladowanego – czyli potwora z głębin, który wprawdzie zje jej kotka (trzeba mu to wybaczyć, jest dziki, ma prawo) jednak okaże się mieć więcej uczuć, empatii i kultury niż biali faceci w krawatach. Ma się rozumieć, że opresyjny system nie będzie chciał się pogodzić z innością, tak więc tragedia murowana. A woda przybierze kształt zakochanych skazanych na odrzucenie… Kurtyna (wodna).
Doprawdy, jeśli jeszcze zastanawiacie się, dlaczego w tym roku zwyciężył tak pretensjonalny, przewidywalny, chwilami nudny i mimo dużej ilości wody płytki film, to odpowiadam: tak musiało być. Takie jest dzisiejsze Hollywood. ©℗
Berenika LEMAŃCZYK