W minioną środę „Kurier Szczeciński” piórem Katarzyny Lipskiej-Sokołowskiej pisał tak: „26 rzeźb, kilka miejskich podwórek i 118 tysięcy wydane z budżetu miasta na street art stworzony przez szczecinian – oto bilans projektu pod niewiele mówiącym hasłem Niwelacja błędów infrastrukturalnych poprzez «sztukę ulicy» (…). Odlane z brązu rzeźby «Ptaki i ptaszyska»: sowy, koguty, gołębie, kaczki są dziełem rąk szczecinian, którzy uczestniczyli w warsztatach plastycznych prowadzonych w ubiegłym roku przez artystę rzeźbiarza Stanisława Motykę. Zajęcia cieszyły się powodzeniem, brało w nich udział ponad 200 mieszkańców Szczecina w różnym wieku – od przedszkolaków po seniorów. Do realizacji przyjęto 26 projektów, które w lutym można było oglądać na powarsztatowej wystawie w Galerii «Na strychu» w Domu Kultury 13 Muz. Pierwsze ptaki pojawiły się w przedogródkach przynależnych do kamienic przy ul. Monte Cassino. Rzeźby z brązu ustawiono na betonowych klockach”.
Ptasi desant na Szczecin wzbudził natychmiast kontrowersje, bo jakżeby inaczej. Na forach internetowych rozgorzały dyskusje, głosy entuzjastów i krytyków są podzielone mniej więcej pół na pół (z lekką przewagą krytyków jednak) i przebiegają wzdłuż granic: esteci/plebejusze, mądrzy/mniej mądrzy, oszczędni/rozrzutni. Ptaszyskom dostało się więc za brzydotę, za poniesione przez miasto koszty, za „cmentarne” postumenciki, na których je ustawiono, za „dewastowanie przestrzeni miejskiej”, za to, że łatwo je ukraść, za to, że w ogródkach wokół nich leżą śmieci, że są głupie jak Fryga, a może nawet głupsze od niej; i za to, że nie są nowymi toaletami w budynkach komunalnych oczywiście też im się dostało. Ale trudno. Nikt nie obiecywał, że komukolwiek w Szczecinie kiedykolwiek będzie łatwo. A już szczególnie odmieńcom w śródmieściu.
Ja bym jednak chciała bronić „Ptaków i ptaszysk”. To jeden z najfajniejszych ostatnio pomysłów wspólnotowych w Szczecinie. Ludziom chciało się coś wymyślić, stworzyć i teraz mogą zobaczyć efekty swojego zaangażowania w ulicznym „praniu”. O to chodzi! Nawet jeśli za chwilę wszystkie ptaszyska zostaną rozkradzione, nawet jeśli sąsiadują na trawniku z puszką po piwie i petami, nawet jeśli okoliczne psy wejdą z nimi w bliski kontakt, a Brajan spod szóstki potraktuje sowę sprejem, to i tak warto. Przestrzeni miejskiej centrum Szczecina nie da się już bardziej zdewastować. Można ją póki co próbować oswajać, a akcja „Ptaki” jest właśnie próbą oswajania, o wiele bardziej udaną niż narzucona i ostentacyjnie zrywająca, a nie dialogująca z otoczeniem Fryga. Tak więc – choć rzadko mi się to zdarza – chwalę miasto za „Ptaki i ptaszyska”.
Żeby jednak nie było zbyt różowo, to zdań kilka o dniu dziesiątym kwietnia i godzinie 8.41. Sądzę, że nie tylko dla mnie jest to ważna data i godzina. W tym roku ważna szczególnie, bo w końcu, po ośmiu latach, udało się postawić w centrum Warszawy pomnik pamięci ofiar katastrofy w Smoleńsku, pomnik, który podobno dzieli (oczywiście przedstawiciele opozycji nie raczyli przybyć na odsłonięcie, co, mam nadzieję, będzie im pamiętane i czego w żaden sposób nie potrafią racjonalnie wytłumaczyć), ale w moim głębokim przekonaniu jest – podobnie jak zaprzestanie tzw. miesięcznic – milowym krokiem do uspokojenia emocji wokół Smoleńska. Dlatego może uważniej niż w poprzednich latach nasłuchiwałam syren o 8.41. Oczywiście. Nie zawyły mimo prośby wojewody do władz miasta. To znaczy „system został uruchomiony”, ale jednocześnie został też unieruchomiony przez… wredne syreny z innych miejscowości naszego regionu, które ponoć zakłóciły nasze sygnały. He, he. Tak więc od Gryfina po Koszalin wszędzie wyło, tylko w Szczecinie nie. Zupełnie jak 1 sierpnia cztery lata temu. Wtedy w ramach tłumaczenia obiecywano unowocześnienie miejskiego systemu ostrzegania typu „syrena wyje, ratuj się, kto może”. Chyba coś poszło nie tak, bo na razie słychać tylko wycie wkurzonych mieszkańców.
Berenika Lemańczyk
Fot. Katarzyna Lipska-Sokołowska