Z Kashią VEGĄ rozmawia Ewa Maria SLASKA
– Romantycznie, ale z pazurem. Tak pani śpiewa, prawda? Jak rozpoczęła się Pani muzyczna droga?
– Pochodzę ze Szczecina i to właśnie tam stawiałam swoje pierwsze muzyczne kroki – początkowo jako pianistka. Od najmłodszych lat czułam magiczną moc fortepianu. Moja starsza siostra uczęszczała do szkoły muzycznej, a ja – jeszcze jako mała dziewczynka – skradałam się, podglądałam, podsłuchiwałam... Już wtedy bardzo chciałam grać.
– W końcu sama rozpoczęłam naukę w szkole muzycznej i zdobyłam dyplom w klasie fortepianu. Ale ta miłość do instrumentu była czymś więcej niż tylko nauką – była czymś niemal mistycznym. Nadal tak jest. Potrafię wejść do ciemnego pomieszczenia, nic nie widzieć – a jednak wyczuć, że gdzieś, w ostatnim kącie, stoi fortepian. To jest czysta miłość. Fortepian to dla mnie coś więcej niż instrument – to mój towarzysz. Kiedy gram, czuję, że między nami toczy się dialog – reaguje na emocje, które przekazuję poprzez dźwięki. W muzyce nigdy nie jestem sama – on jest ze mną, współtworzy, współodczuwa. To rozmowa bez słów, ale bardzo prawdziwa.
– To właśnie ta relacja z fortepianem sprawiła, że poszłam również w stronę muzyki. Od tamtej pory żyję w dwóch światach – tym codziennym, „zwyczajnym” i tym drugim, malowanym dźwiękiem.
– Zaczęłam tworzyć i pisać swoje własne piosenki mniej więcej w wieku 13 lat. Jednym z impulsów były autorskie utwory Anity Lipnickiej – próbowałam ze słuchu zagrać „Rzekę”, a pod palcami zaczęło układać się coś mojego, coś nowego. I tak zaczęłam komponować.
– To było coś naprawdę magicznego – od kiedy zaczęłam pisać i komponować, moja miłość do fortepianu jeszcze się pogłębiła. Muzyka pozwalała mi „zapisywać świat”. Nigdy nie umiałam prowadzić pamiętnika, ale potrafiłam ubierać uczucia i myśli w dźwięki.
– Jako nastolatka poruszałam się w klimatach poezji śpiewanej – ale z reguły były to moje autorskie teksty. Lubię od czasu do czasu zaśpiewać piosenki innych artystów, bo jest to inspirujące i również rozwijające. Lecz przede wszystkim pragnę tworzyć i wykonywać własne utwory.
– Czy był w Pani życiu moment przełomowy, który wpłynął na dalszy rozwój – nie tylko muzyczny, ale i osobisty?
– W wieku 16 lat otrzymałam stypendium i wyjechałam do szkoły z internatem na północy Niemiec – Stiftung Louisenlund. To była przepiękna szkoła i jeden z najważniejszych okresów w moim życiu – także pod względem muzycznym.
Bardzo szybko odkryłam, że szkoła ma aulę z dwoma fortepianami. Zdobyłam do niej klucz i w każdej wolnej chwili – nawet między lekcjami – biegłam tam, żeby grać i komponować. Fortepian był ze mną wszędzie, a muzyka naturalnie zaczęła przyciągać ludzi. Kto tylko przechodził obok, zatrzymywał się zaciekawiony dźwiękami. W ten sposób poznałam właściwie całą szkołę – i zostałam zaproszona do szkolnego zespołu. Zagraliśmy wspólnie kilka koncertów, a nawet pojechaliśmy na małe tournée.
Stiftung Louisenlund bardzo wspiera swoich uczniów. Szkoła zaproponowała mi prywatne lekcje gry na fortepianie – pod warunkiem, że na koniec roku zagram recital. Dla mnie to nie był warunek, tylko prezent. Oczywiście z radością przyjęłam propozycję. Recital odbył się przed całą społecznością szkolną i zaproszonymi gośćmi – wśród nich była m.in. patronka szkoły, księżna Szlezwik-Holsztajn. To był mój pierwszy duży recital – i od razu za granicą.
Ten rok był bardzo twórczy. Czułam się niezwykle „płodna” artystycznie – pisałam piosenki po polsku, niemiecku i angielsku. To był czas intensywnego rozwoju.
Po powrocie do Polski ukończyłam w Szczecinie trzecią i czwartą klasę liceum, zdałam maturę i postanowiłam kontynuować naukę za granicą. Wybrałam Berlin. Interesowało mnie wiele rzeczy, więc zdecydowałam się na dwa kierunki: dziennikarstwo i komunikację społeczną ze specjalizacją w public relations (Publizistik- und Kommunikationswissenschaften) oraz filologię angielską. Studiowałam na Freie Universität Berlin.
Podobało mi się, że mogę studiować w dwóch językach i rozwijać się w różnych dziedzinach. Pisanie, język, komunikacja – to były moje naturalne środki wyrazu. A jednocześnie cały czas była obecna muzyka. Pracowałam jako kompozytorka, piosenkarka, songwriterka.
Spędziłam też rok w Irlandii Północnej, gdzie na uniwersytecie w Coleraine (niedaleko Belfastu) studiowałam dziennikarstwo i literaturę. To było kolejne ważne doświadczenie, poszerzające perspektywę – także twórczą.
Po zakończeniu studiów w Berlinie kontynuowałam ścieżkę muzyczną. Do dziś żyję w tych dwóch światach: zawodowym i artystycznym.
Przez ostatnie lata pracowałam jako ekspertka ds. komunikacji globalnej we współpracy międzynarodowej w obszarze polityki energetycznej. Koordynowałam program wspierający kobiety pracujące w sektorze odnawialnych źródeł energii. Jednocześnie przechodziłam wewnętrzną transformację. Zaczęłam na nowo poznawać siebie, uczestniczyłam w warsztatach dla kobiet, brałam udział w kobiecych kręgach. Te spotkania pozwoliły mi lepiej zrozumieć siebie i odpowiedzieć sobie na pytania: kim jestem i kim chcę być?
No i – oczywiście – cały czas była muzyka.
– Jak określiłaby Pani swoją muzykę? Czy można ją jakoś zaszufladkować?
Jeśli chodzi o styl - trudno go jednoznacznie nazwać. Może to eklektyzm, synkretyzm, połączenie wielu różnych nurtów? Śpiewam na pograniczu różnych światów - poruszam się między piosenką autorską, musicalem, klasyką, ale też muzyką sfer. Moja muzyka jest zdecydowanie bardzo osobista i autorefleksyjna.
Rok 2025 to dla mnie wyjątkowy czas - to ostatnie kroki przed wydaniem mojej debiutanckiej płyty zatytułowanej Kropla. To podsumowanie mojego wewnętrznego procesu transformacji. Wcześniej napisałam już wiele piosenek, które mogłyby się znaleźć na kilku płytach, ale ta jest pierwszą, którą faktycznie wydaję. Teraz poczułam, że to właściwy moment - ukoronowanie pewnego rozdziału w moim życiu. Przygotowuję ten debiut bardzo starannie. Niebawem kolejne premiery zapowiadające płytę.
Historie, które opowiadam, a właściwie śpiewam na tej płycie, nie są tylko moje. To historie wielu kobiet. W moich autorskich piosenkach łączą się oba moje światy: biznesowy, zawodowy, oraz muzyczny: Jako ekspertka ds. komunikacji stworzyłam globalną sieć kobiet z całego świata, z którymi zaprzyjaźniłam się i które mnie inspirują. Z drugiej strony mam silną więź z Polską - moje poszukiwania i doświadczenia w obu tych przestrzeniach wzajemnie się inspirują i wzmacniają.
To, o czym śpiewam na płycie, jest jak nasz wspólny pamiętnik - pamiętnik o poszukiwaniu wewnętrznej siły, odwagi oraz o przełamywaniu własnych granic. Po koncertach często podchodzą do mnie kobiety i mówią, jak bardzo odnajdują siebie w tych piosenkach. Czują, że śpiewam o nich, o ich mamach, siostrach czy przyjaciółkach. Niektóre stoją na życiowym rozdrożu i moje piosenki dodają im otuchy i siły. Inne odbierają je jak delikatny puch, który je otula. Te utwory są dla nich jak zaklęcia i afirmacje. To miód na moje serce - delikatne, ciche potwierdzenie, że to, co tworzę, naprawdę ma znaczenie. To ogromne paliwo do dalszego tworzenia.
– Wspomniała Pani o symbolice i afirmacjach. Czy teledyski są ich naturalnym przedłużeniem?
– Tak. Każdy jest inny, ale razem tworzą spójną, wielowątkową opowieść. Dla mnie teledysk to dopełnienie narracji piosenki - bardzo ważny element mojej twórczości. Jestem zakochana w ruchomym obrazie.
Za realizację moich teledysków odpowiada film produkcyjny „Zajawka” z Poznania - cudowna ekipa artystów pełnych pasji i miłości do sztuki przez duże „S”. Podobnie jak moje teksty, teledyski są pełne symboliki. Nic tu nie jest dosłowne, a każdy kolor, gest czy rekwizyt są dokładnie przemyślane - czuwają nad tym reżyserka teatralna, scenografka i choreograf Anna Rozmianiec oraz Jakub Woźniak - prezes Zajafki, reżyser, aktor i muzyk. Warstwa wizualna – podobnie jak muzyczna i tekstowa – została zrealizowana tak, by dawać przestrzeń do własnych interpretacji. Dzięki temu każdy może odnaleźć w tych utworach coś osobistego i prawdziwego dla siebie.
– O czym są Pani piosenki? Co chce Pani przez nie przekazać?
– Moje utwory łączy jeden motyw - wewnętrzne uwolnienie. Uwolnienie od tego, co nam nie służy, ale też wyzwolenie, by podążać za marzeniami, za własnym głosem i intuicją.
Nie bez powodu tytuł płyty to „Kropla”. Ta symbolika jest dla mnie bardzo ważna. Kropla nawiązuje do żywiołu wody i transformacji, jaką ona przechodzi. Woda to życie. Kropla może być kroplą wody, kroplą krwi - która symbolizuje kobiecość - ale też kroplą potu czy kroplą, która drąży skałę. To wszystko jest częścią kobiecej siły, o której jest ta płyta.
Dotychczas wydałam trzy single zapowiadające album, a jeden z nich nagrałam z gościnnym udziałem Damiana Ukeje - wspaniałego artysty, także ze Szczecina.
Moje piosenki mają wyraźną dramaturgię. Opisuję w nich przeżycia i doświadczenia mojej bohaterki. W drugiej części każdego utworu pojawia się przełom, inny sposób patrzenia, zmiana perspektywy.
Widziałam ją,
jak biegła bez tchu,
córka Adama,
chcąc ukoić ten ból.
(…)
Za czym tęskniła,
już było w niej.
Gdy uwolniła uczucia
drzemiące na dnie
Stanęła twarzą w twarz.
Fragment „O tej, co kochała za bardzo” feat. Damian Ukeje
Moje trzy dotychczasowe single — „Zew natury”, „Konie” i „O tej, która kochała za bardzo” - to mój manifest. Przesłanie do każdej z nas: że w kobietach jest ogromna siła i mądrość. Że każda z nas jest pełnią. Jest kompletna.
Poprzez swoją muzykę nie tylko znalazłam sposób, by lepiej rozumieć i przetwarzać własne uczucia, emocje i doświadczenia, ale też - odnalazłam swoją misję.
– Szczecin i Berlin, dwa miasta, które wiążą się ze sobą, które kiedyś były dla siebie nawzajem bardzo ważne. Jak jest żyć w tych dwóch miastach? Co daje jedno, a co drugie?
– Szczecin to moje rodzinne miasto. Tu dorastałam, tu stawiałam pierwsze muzyczne kroki i tu nagrywam swoją debiutancką płytę. Tutaj mieszka moja rodzina, wielu przyjaciół i znajomych. Mam z nim silną emocjonalną więź. Dlatego było mi bardzo miło, że Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, pan Olgierd Geblewicz, objął moją płytę patronatem honorowym.
Berlin natomiast fascynował mnie od zawsze. Wybrałam go świadomie - jako miejsce życia i rozwoju. To miasto otwarte nie tylko kulturowo, ale i mentalnie. Uwielbiam je za jego różnorodność, za zielone przestrzenie, rzeki, jeziora. Za połączenie monumentalnej historii z nowoczesnością. I za ten niesamowity zgiełk świata, który słychać na ulicach: tysiące języków, dźwięków, barw.
Berlin to także miasto wielu małych światów, dzielnic z własną tożsamością, które razem tworzą jedną wielką, fascynującą całość. To właśnie tutaj poczułam, że mogę żyć po swojemu - w zgodzie ze sobą.
Czuję się artystką zarówno berlińską, jak i szczecińską. I ta podwójna tożsamość bardzo mnie wzbogaca - także artystycznie.
Dzielę się muzyką nie tylko na scenie, ale także w działaniach społecznych, bo wierzę, że muzyka ma siłę uzdrawiania. W zeszłym roku zagrałam m.in. koncert charytatywny dla największego w Polsce szpitala psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży w Zaborze. Wystąpiłam też z okazji 10-lecia kobietowo.pl, szczecińskiej organizacji wspierającej kobiety. Ten koncert dedykowany był kobietom, które doświadczyły choroby onkologicznej.
– Brzmi to wszystko lekko, niemal zjawiskowo, ale wiem, że za profesjonalnym śpiewem – zwłaszcza klasycznym – stoi ogrom pracy, czasu i wysiłku.
– O tak, emisja głosu to niezwykle interesujący temat. Tutaj nie chodzi o ładne, poprawne śpiewanie, lecz o proces budowania całego aparatu głosowego. Praca nad emisją to przede wszystkim trening mięśniowy, bardzo precyzyjny, wręcz fizjologiczny. Można go porównać do pracy na siłowni. To żmudna, powtarzalna, ale niesamowicie rozwijająca, satysfakcjonującą i uskrzydlająca praktyka.
Ale… emisja głosu to również praca nad sobą. Nad osobowością. Nie da się stanąć na scenie i poruszyć słuchaczy, jeśli nie jesteśmy autentyczni, jeśli nie mamy kontaktu ze sobą, nie ufamy sobie, nie wiemy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy.
Dam przykład: W moim repertuarze mam autorską piosenkę pt. „Lwica”. To właśnie mój nauczyciel od emisji głosu pokazał mi jak ją w sobie obudzić i wokalnie uwolnić. I jak stać się nią na scenie. Emisja głosu to narzędzie transformacji i empowermentu.
A czym właściwie jest empowerment? Nie chodzi o to, żeby mówić komuś, kim powinien być. Chodzi o to, żeby stać się tym, kim naprawdę jesteśmy. Głos może nas do tego zaprowadzić. W głosie ukryta jest siła. I co fascynujące – on się rozwija razem z nami. Dosłownie.
Wraz z treningiem struny głosowe się zmieniają - uczymy się je kontrolować, rozciągać, domykać, pracować z nimi jak z precyzyjnym mechanizmem, cudem natury wpisanym w nasze ciało. Z czasem aparat głosowy zaczyna współpracować z naszym wnętrzem - z emocjami, intencją, z tym, kim naprawdę jesteśmy. Głos przestaje być tylko dźwiękiem. Staje się wyrazem duszy.
Pozwól, że powiem coś jeszcze. Zadam pytanie: co znaczy słowo „persona”? Jasne, to po łacinie „osoba”. Ale… to także zestawienie dwóch słów: per-sona, czyli „przez dźwięk”. Tworzymy siebie przez dźwięk.
Wielkich śpiewaków nie da się oddzielić od ich głosu. Oni są tym głosem. I dlatego śpiewają z lekkością. Bo wielki głos to nie siłowe wymuszanie dźwięku. To przestrzeń, swoboda, rezonans. To moment, kiedy całe ciało staje się pudłem rezonansowym, a dźwięk niesie się lepiej niż z jakiegokolwiek instrumentu. I – tak, to naukowo potwierdzone – śpiew nie tylko uwalnia endorfiny, ale odpowiednie wibracje leczą. Ciało i duszę.
Wraz z emisją głosu my się zmieniamy. Rośniemy razem z nim.
Stajemy się sobą. Autentyczni, pełni, dumni. Potężni.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗