Otwarcie nowej siedziby Teatru Polskiego w Szczecinie – efektownego, wyjątkowego w swoim rodzaju dzieła krakowskiego Atelier Loegler – osadzonego na dziesięciu kondygnacjach w skarpie nadodrzańskiej, którego zwieńczeniem był niedzielny wieczór (6 sierpnia) – miało swoje, oczywiste w tym wypadku, uroczyste, a nawet patetyczne akcenty, ale charakter zaskakująco intymny, rzekłbym nawet kameralny.
Zaskakująco, ponieważ przedsięwzięcie, którego było finałem to wydarzenie naprawdę wielkie – nie tylko ze względu na architektoniczny rozmach i ogrom budowy, ale i jej wymiar symboliczny. Tego typu realizacje w dzisiejszej rzeczywistości – nie tylko polskiej zresztą – są rzadkością; tymczasem nowy Teatr Polski – piękny, nowoczesny, wielofunkcyjny – to nie tylko teatr, to prawdziwy pałac kultury. A nie oszukujmy się, kultura nie jest dziś oczkiem w głowie polityków czy samorządów.
Pomorze Zachodnie zaś, w tym Szczecin, przez całe dziesięciolecia było pod tym względem przestrzenią zaniedbaną. Zmieniła wprawdzie tę sytuację modernizacja zamkowej Opery, budowa nowej siedziby Teatru Lalek „Pleciuga” (choć oczekiwania w tym względzie były większe), a zwłaszcza szczecińskiej filharmonii, lecz to codzienność teatrów dramatycznych wyznaczała niewesołe standardy.
Można by więc rzec, iż nie zdziwiłoby nikogo specjalnie, że otwarciu pierwszej po wojnie nowej teatralnej siedziby towarzyszyłyby famfary nie mniejsze niż – dajmy na to – te, które zabrzmiały podczas przecinania wstęgi z okazji otwarcia tunelu do Świnoujścia. Famfary, oczywiście, metaforyczne, bo mam tu na myśli nie trąby, a styl celebracji samego wydarzenia. Powtórzę zresztą raz jeszcze: w tym przypadku byłby on w sumie uzasadniony.
Tymczasem mieliśmy do czynienia z uroczystością godną wydarzenia – niewątpliwego sukcesu marszałkowskiego urzędu – ale skromną, kameralną prawie – mimo że wpisaną w wielkie przestrzenie teatru.
Kto jednak zna Adama Opatowicza i charakter jego wieloletniego już dyrektorowania w Teatrze Polskim, zaskoczony tym być nie powinien. Klimaty prowadzonego przezeń Polskiego tworzyła zawsze ciepła, przyjazna dla widza atmosfera, aura kabaretowej bohemy, unikanie podniosłości.
Tak też było i w minioną niedzielę: wyśniony przezeń – co przypomniano ze sceny – „teatr ogromny” – jak rzecz ujął przed ponad wiekiem Stanisław Wyspiański – zaprezentował się nam więc w formule znanej już widzom sceny przy Swarożyca. Było dużo poezji, podszytego melancholią humoru, nie zabrakło dystansu do rzeczywistości, a przede wszystkim muzyki. Również za sprawą zaprezentowanego na inaugurację spektaklu – widowiska muzycznego „Magia obłoków” według piosenek i pieśni Marka Grechuty; znanego już z wcześniejszej realizacji, podrasowanej jednak scenicznie, wzbogaconej dramaturgią autorstwa Adama Zielińskiego, czyli rapera „Łony”.
I muszę przyznać, że takie otwarcie nowej sceny Szczecina – choć powiedzieć by raczej należało: scen, bo jest ich w siedzibie Polskiego aż pięć! – znakomicie wpisało się w całość wydarzenia. Bez pompy, a serdecznie, z dumą, a bez patosu. Zadziałała po prostu… magia teatru. Który łączy – obie strony rampy; pozwala patrzeć na świat szeroko, bez ograniczeń, a zarazem dziać się, stawać temu światu w nas.
Było więc pięknie, panie i panowie, godnie, a i nie bez wzruszenia. Udzieliło się ono i mnie, który śledzi życie teatralne Szczecina od ponad pół wieku. Ale to co najważniejsze dopiero przed nami. Wiedzą o tym dobrze w Polskim. Ale wiem też, że zdając sobie sprawę z ogromu szansy, znają też skalę swoich zadań, trudności i zobowiązań. Trzymając więc kciuki za teatr na skarpie, trzymajmy je za całą szczecińską kulturę. ©℗
ADL
Artur D. Liskowacki. Pisarz, publicysta "Kuriera Szczecińskiego".