„Ukochana moja ziemio, Wileńszczyzny drogi kraj, na nic Ciebie nie zamienię, z Tobą żyć i umrzeć daj…”. Gdy każdego roku na finał wileńskiego Kaziuka w Szczecinie zaczyna się ta pieśń, którą Świtezianie uważają za swój hymn, wszyscy wstają i śpiewają. – Wtedy łezka mi z oczu cieknie – mówi pani Krystyna Subocz z zarządu „Świtezi”. W tym roku Stowarzyszenie Przyjaciół Wilna, Ziemi Wileńskiej, Nowogródzkiej i Polesia „Świteź” obchodzi swoje 30-lecie.
Na pięterku białego domku, który stoi w podwórzu kamienicy przy ul. Bolesława Śmiałego w Szczecinie, pani Subocz z dumą prezentuje kronikę. Mówi, że mają w niej udokumentowane całe trzydzieści lat. Swoje stowarzyszenie, jak wszyscy kresowiacy, mogli stworzyć dopiero w 1989 roku, choć na ziemiach zachodnich i północnych Polski mieszkają od roku 1945. Przez długie lata w dowodach osobistych mieli wpisane, że urodzili się w ZSRR.
Domek, dawny warsztat rzemieślniczy, otrzymali od miasta. Był opuszczony i zaniedbany.
– Dobrze nam tu jest, ale problemów nie brakuje – mówi Albert Miłaszewski, prezes „Świtezi”.
Pierwszym prezesem był Tadeusz Wargo, następnymi Zygmunt Żuromski, Tadeusz Kawecki i Jolanta Świniarska. Członków „Świtezi” było wówczas sporo. Stowarzyszenie nie miało własnej siedziby, dlatego spotykali się w różnych miejscach. Pani Krystyna mówi, że najlepiej było w budynku przy pl. Matki Teresy z Kalkuty, który kiedyś należał do Książnicy Pomorskiej. Gdy Książnica wyprowadziła się z niego, oni też musieli go opuścić.
W końcu dostali ten domek – w oficynie, w przechodnim podwórzu między szarymi kamienicami. – Okropnie tu było na początku – wspomina pani Subocz. – Wszystko sami wyremontowaliśmy. Podłogi na cemencie układały kobiety.
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 8 marca 2019 r.
Tekst i fot. Bogdan TWARDOCHLEB