„Porozumienie przeciw monowładzy”, autobiografię Jarosława Kaczyńskiego, powinien przeczytać każdy, kogo interesuje polityka i najnowsza historia – niezależnie od tego czy naczelnika polskiego państwa wielbi, czy go nienawidzi. Mimo przeciążenia narracji nadmiarem szczegółów jest to bowiem lektura bardzo pouczająca, zupełnie niezakalcowata i – o tak! – dowcipna.
Przywódca Prawa i Sprawiedliwości snuje swoją opowieść – wyraźnie komuś dyktowaną – od marca 1968 r., który był dla niego i jego brata momentem inicjacji politycznej, do 2001 roku, gdy PiS weszło do Sejmu. Ustalmy na początku: autobiografia zawsze jest autokreacją – a już zwłaszcza autobiografia człowieka władzy, któremu opowieść o sobie samym służy także do doraźnych politycznych celów. Czyniąc to zastrzeżenie, należy jednocześnie dodać, że nawet nieprzychylni Kaczyńskiemu komentatorzy nie złapali go na żadnym ewidentnym kłamstwie. Jeśli o coś oskarżają byłego premiera, to o manipulacje, insynuacje, złośliwe plotki czy przemilczenia. Skądinąd życzliwy Kaczyńskiemu Piotr Semka na łamach „Do Rzeczy” pyta, dlaczego naczelnik nie wspomina na przykład o powołaniu Klubów Służby Niepodległości, zaczątku partii chadecko-niepodległościowej – a był przecież sygnatariuszem deklaracji ich powstania. Jakie są główne tezy książki? Otóż po pierwsze – „Porozumienie przeciw monowładzy” jest polemiką z tymi, którzy odmawiają braciom Kaczyńskim zasług w działalności opozycyjnej. Lider Prawa i Sprawiedliwości przypomina o swoim zaangażowaniu i w pracę KOR, i w „Solidarność”. Przyznając, że do czołówki przebijał się dopiero w latach 80.
Alan Sasinowski
Czytaj więcej w „Kurierze", kup e-wydanie z 19 sierpnia