Andrzej Połomski wraz z nieodłączną towarzyszką, żoną, panią Elżbietą Połomską, byli chyba najbardziej znaną, a na pewno najbardziej rozpoznawalną parą obserwatorów, ale też współuczestników szczecińskiej kultury. Od lat zawsze razem, zawsze tam gdzie działo się coś ważnego, pięknego.
Na teatralnej premierze, na otwarciu wystawy, spotkaniu z twórcą, wieczorze autorskim z pisarzem, ale i na forum dyskusyjnym czy debacie – w klubach, bibliotekach, galeriach, teatrach…
On dystyngowany, wyprostowany mimo lat, z czasem – z laską, która dodawała mu szyku, ale i pomagała zachować równowagę, Ona – u jego boku – drobna, zawsze uśmiechnięta, chętna rozmowie, uważna…
Pan Andrzej mówił czasem, że spotkali się szczególnym zrządzeniem losu, przez zupełny przypadek, u którego początku był… pogrzeb dziadka w rodzinnych Pabianicach. To na nim szesnastoletni, piszący wiersze Andrzej poznał nieznaną mu wcześniej kuzynkę, która za czas jakiś zaznajomiła go z innymi piszącym nastolatkiem, Januszem Królikowskim (później poetą z niewielkim, zapomnianym dziś dorobkiem); razem postanowili opuścić Pabianice i wyjechać do Szczecina. A właśnie tam Janusz rzekł kiedyś Andrzejowi: „Muszę cię zapoznać z dziewczyną, która bardzo by do ciebie pasowała”.
„I ta dziewczyna bardzo do mnie pasuje już od 61 lat” – napisał mi w liście – prawdziwym, odręcznym – wiosną tego roku.
Podkreślając, że z początku połączyła ich z żoną nie tylko miłość do siebie wzajem, ale i do poezji, literatury w ogóle, do sztuk plastycznych i muzyki.
W jednym z e-maili, wysłanych do mnie przy okazji wydarzenia artystycznego, w którym nie mogli uczestniczyć, usprawiedliwiał się, wzdychając: jak to jest? I wspominał swoją i żony młodość. „Kiedyś studiowaliśmy i równocześnie pracowaliśmy oboje, były kłopoty z mieszkaniem, zaopatrzeniem i każdym groszem, pojawiło się dziecko, a był czas na wszystko! A dzisiaj – konstatował ze smutkiem – nikt nie ma czasu na nic”.
Andrzej i Elżbieta kochali sztukę, choć ich wykształcenie nie było humanistyczne, a ekonomiczne. Kultywowali jednak piękną tradycję polską, w której inteligencja, bez względu na rodzaj wykształcenia, żyła w kręgu kultury.
A Andrzej Połomski także pisał – wiersze, prozę. Debiutował na łamach „7 Głosu Tygodnia” (1966), a jego utwory znalazły się m.in. w antologii „Laureaci konkursów poetyckich” (Iskry, 1970), „Witraże niepokoju” (Wydawnictwo Poznańskie, 1971) – gdzie znalazła się jego intrygująca i dziś groteska z aluzjami do współczesności „Zdarzenie codzienne” – w almanachu „Próba wyobraźni” (1979), prezentującym nowe pokolenie poetów Szczecina.
Życie, a pewnie i poczucie miary („lichą formą się brzydzę” – mówiła Rachel z „Wesela”, wyjaśniając Poecie, czemu sama nie pisze wierszy; cytuję ów dramat świadomie, bo wiem, że należał do ukochanych tekstów Pana Andrzeja) sprawiło jednak, że pisania zaprzestał. Zawodowa codzienność też odchodziła w niepamięć („po moim gabinecie dyrektorskim [vice] w dawnym Domu Marynarza już tylko gruzy” – pisał do mnie w jednym z e-maili).
Zostawała literatura, muzyka, malarstwo, teatr… Póki mogli chodzić wszędzie razem, stanowili wspólnie szczególnego rodzaju znak jakości. Stemplowali swą obecnością to, co naprawdę ważne, ciekawe w szczecińskiej kulturze. Kiedy jednak zdrowie Pani Elżbiety uniemożliwiło jej bywanie „wszędzie” (zwłaszcza tam gdzie są wysokie schody, a brak windy), Pan Andrzej solidarnościowo zrezygnował z bywania w miejscach niedostępnych dla obojga.
Z tego też właśnie powodu zrezygnował z udziału w jury „Bursztynowego Pierścień”, plebiscytu teatralnego pod egidą naszej redakcji, w którym to gremium, jako zagorzały teatroman i widz, przez kilka lat zasiadał.
Ale w domu – zawsze – czekała poezja. Państwo Połomscy byli jedyną znaną mi parą, która wieczorami, od lat, wciąż czytała sobie wzajem na głos – przede wszystkim wiersze. W ubiegłym, pandemicznym roku Pan Andrzej czytał tak żonie m.in. stare poezje Broniewskiego, „Kwiaty polskie” Tuwima, ale i nowe teksty ich ulubionego poety współczesnego – Adama Zagajewskiego. Nic dziwnego, że wybrał się na ostatnie szczecińskie spotkanie z Poetą.
I to z tego spotkania, wiosną 2019 r. w Książnicy Pomorskiej, pochodzi reprodukowane obok zdjęcie. Dziś nie ma już ich obu, ani Poety, ani Pana Andrzeja. Zmarł kilka dni temu, zostawiając mi w liście, traktowany przez siebie nie bez dystansu, fragment swego starego, studenckiego jeszcze wiersza zapisanego w nocy, w Klubie Studenckim „Pimpuś” – zatytułowanego „Dlaczego nie jestem w niebie”. „Do dzisiaj nie wiem dlaczego – odpowiadał sam sobie na tytułowe pytanie – niosłem wtedy ze sobą małą harmonijkę”. I to niby przez tę harmonijkę wszystko…
Myślę sobie, Panie Andrzeju, że gdziekolwiek Pan dziś jest, jest z Panem nie tylko harmonijka, ale i harmonia. Jaką daje piękno i sztuka.
Tylko tych wszystkich miejsc w teatrach i na spotkaniach, na których już Pana wraz z Małżonką nie zobaczę, strasznie mi szkoda. Bo bardzo będą puste.
Artur D. LISKOWACKI