Syndrom opuszczonego gniazda dopadł ich w willi na Żelechowie. Dlatego ją zamienili na parterowe mieszkanie z ogrodem. Miał być przystanią dla pokolenia ich wnuków. Dla nich - czyli Lilianny i Wojciecha Sułowskich - stał się otwartym letnim pokojem, w którym spędzają każdą wolną chwilę: wśród barwnych kwiatów i nie tylko we dwoje.
Dzisiejszy poranek - jak każdy powszedni - spędzili na zajęciach aqua aerobiku. Dość nietypowo, jak na parę, która 8 sierpnia obchodziła 55 rocznicę ślubu.
- Staramy się aktywnie spędzać czas - przyznaje p. Wojciech w zasięgu ręki mając na to najlepszy dowód: rower. To jego środek lokomocji na męskie wypady, czyli pętelkę dla zachowania kondycji, wiodącą z domu przy ul. Duńskiej, przez Złotowską aż po Las Arkoński, Głębokie, Miodową i z powrotem. - Nie zamykamy się w domu. Korzystamy z życia. Dużo podróżujemy. Tylko tego lata odwiedziliśmy polskie morze i Świnoujście, trochę czasu spędziliśmy w Poznaniu, dni kilka w Giżycku. Była wyprawa do Piotrkowa Trybunalskiego i na Warszawę. A gdy już cumujemy u siebie, to na świeżym powietrzu: w ogrodzie. Dlatego dziwię się starszym ludziom, że męczą się samotni w wielkich pustych domach czy zamykają w mieszkaniach na 3-4 piętrze bez windy. Skoro mogliby wybrać małe, parterowe, z ogrodem. To nie prawda, że starych drzew się nie przesadza.
Dwanaście lat temu zdecydowali się na wielką zmianę. Dom zamienili na mieszkanie z ogrodem.
- W ofercie deweloper napisał: „parterowe mieszkanie z możliwością korzystania z ogródka". Potem się okazało, jak słono nas ta „możliwość" kosztowała - wspomina p. Lilianna. - Ale mimo wszystko było warto. Ogród spełnił swoje podstawowe zadanie: był magnesem dla szóstki naszych wnuków. Sporo czasu służył za obozowisko dla dziecięcych namiotów, pole gier i zabaw, pluskania się w wodzie. Dopiero teraz, gdy i wnuki się rozjechały po świecie, a też doczekaliśmy się prawnuka, ogród stał się naszym zewnętrznym pokojem, w którym spędzamy najwięcej czasu. Najchętniej na tarasie popijając kawę, spotykając się i rozmawiając ze znajomymi.
Większa część ogrodu znajduje się po południowej słonecznej stronie. Tylko od ulicy oddziela go wysoka zielona ściana z żywotników. Poza tym wszystko kwitnie na otwartym planie.
- Takie było założenie: nie zamykamy się w gettcie, nie odcinami od ludzi szczelnymi żywopłotami - komentuje p. Wojciech. - Obok naszego ogrodu jest plac zabaw. Dla nas to świetna okazja do podtrzymywania dobrosąsiedzkich kontaktów. Dla wszystkich przychodzących tu dzieci jestem dziadzio sąsiad, z którym się wita przez podanie ręki i rozmawia. To ważne, bo na każdym etapie życia ludzie są zaganiani, mają swoje sprawy i… łatwo im starszych ludzi odstawić na bocznicę. My tak się nie damy!
Magnesem przyciągającym ku pp. Sułowskim bliskich i znajomych jest teraz ogród. Zmieniający się i rozkwitający przez cały sezon. Otwiera się tulipanami i żonkilami, by przez azalie i różaneczniki, korony cesarskie i lilie, płynnie przejść w piwonie, lilaki, malwy krzaczaste, klematisy, canny, róże, aż po cynie i astry, po kwitnące do przymrozków begonie i hortensje. Na tle zielonych tonów wyróżniają się ozdobne z liści koleusy, trzmieliny, derenie, przebarwiające się pierisy.
- Najbardziej jestem zadowolony z drzew i krzewów. Gdy rozkwita złotokap, wiśnia japońska, rajska jabłoń, rododendrony, kalina, krzewuszka, to aż serce pęka z dumy. Natomiast dzięki laurowiśniom i pozostałym zimozielonym roślinom ten ogród cały czas żyje - opowiadają oboje. - Tak powinno być: naturalnie. Żadnych wyłożonych betonem alejek, zero sztucznie barwionej kory. Żadnego plastiku, udawania i ozdób w stylu broszki do kożucha. Innych gustu nie krytykujemy, ale my kochamy ogród natury.
Wielkie szczęście, że właśnie taki mają.
Arleta NALEWAJKO
Fot. Arleta NALEWAJKO